Na podgorzowskie rozlewiska Warty wybierałem się od dawna, jednak bez porządnej mapy zawsze się bałem – żeby z jednej strony nie zbładzić, z drugiej jednak nie szwendać się cały czas przez zaludnione obszary. Jednak dzięki doskonałemu zaopatrzeniu w mapy księgarni Daniel, wreszcie odwiedziłem i te okolice.
Więc samochodem do Lubczyna. Zewsząd – szaro, smutno, wszędzie mgła. Mimo iż to dopiero wczesny listopad, drzewa już wszystkie ogołocone z zieleni, a na horyzoncie miejscami jedynie majaczą mizerne resztki jesieni – złociste brzozy. Zielonym rowerowym, przez ludzkie osady, pomiędzy porozrzucanymi pojedynczo domami wśród pól, zewsząd poganiany przez ujadanie psów. I nie byłoby w nim nic niezwykłego, ot, jak to psy, w każdej wiosce ujadają – jednak gdy widzi się dużego psa za płotkiem z rozlatujących się sztachet nie wyższych niż on sam, świadomość, że jedynym ratunkiem jest łańcuch krowiak, do którego uwiązany jest pies (i nie wiadomo, czy łańcuch ten nie jest w stanie podobnym jak sztachety)... no coż, jednak chociaż łańcuchy okazały się porządne.
I tak to docieram do wału przeciwpowodziowego. Szybkie spojrzenie na smętną dziś Wartę – i dalej, wydeptaną ścieżką niebieskiego szlaku rowerowego między wysokimi jak chaszczami zdziczałych traw. Po prawej – stare, malownicze wiejskie ruderki, niektóre widoczne z daleka, inne – głęboko schowane, za drzewami, dające się zobaczyć tylko w okresie zimowym, gdy liści brak.Po lewej – stare, powykręcane wierzby, które nie pamiętają nawet, w którą stronę pierwotnie rosły. Inne - już dawno puste w środku, takie, w których zmieściłby się człowiek. Specyficzne to drzewo, które tworzy pień – a dopiero jakby z niego zaczyna rosnąć pierwotnie, tworząc liczne kępy młodych, pionowych pędów. Jakby kto na starym pniu nowe drzewa nasadzał. Być może tylko dzięki temu potrafią przeżyć w tak skrajnych warunkach – częste podtopienia i powodzie wczesno-wiosenne, ale także palące letnie słońce. Wiosną, gdy te wierzby się zazielenią, musi być tu pięknie. Jednak dziś pozostaje wypatrywać kolorowych plam wiejskich ruderek.
Na wysokości Roszkowic – wot, ciekawostka. Jakby „rolniczy plac zabaw”. Stare, rolnicze narzędzia, które w niejednej wiosce można odnaleźć przed domami porzucone, przerdzewiałe, tutaj – możemy odnaleźć pięknie odmalowane, odnowione i zakonserwowane. A wszystko w pstrokatych kolorach, aby stanowiło większą ozdobę domu.
I jakże odmienne postawy ludzi można napotkać. Jeden – widząc osobę robiącą zdjęcie, z daleka wychodzi przed dom, na miedzę, żeby pogadać, poopowiadać, podziwić się, czemu wszyscy tak przed jego domem stają i fotografują. Inny – czający się po krzakach, jak próbujący cię zajść zbój jakiś, nie reagujący nawet na przyjazne „Dzień dobry”, a potem idący za tobą przez długi czas, i nawet gdy stanąłem zawiązać buta czy zrobić zdjęcie – on też stanął, żeby tylko nie iść z przodu.
I tak to dochodzimy do Gostkowic, gdzie na porzuconym przystanku odpoczywam chwilę. Jakże zaskakuje nagły wybuch jesieni – jedno miejsce, gdzie nagle więcej tych bajecznych kolorów widać, choć i tak przeważa ponura mgła.
A stąd już skręcam, nie podążam żółtym szlakiem wzdłuż szlaku, lecz wiernie niebieskim. Do Krzyszczyny, gdzie przekraczam kanalik zwany Kołomętem. I nasuwa się pytanie – czy nazwa pochodzi od jego kształtu, czy od mętnej wody, bo jakoś nieszczególnie przejrzyście ona wygląda, choć może to tylko wina pory roku?
A dalej do Kwiatkowic, wioski wbrew swej nazwie szarej jak każde inne, wzdłuż kanału i powrót do Lubczyna. I to właśnie przed samym Lubczynem, a nie w Kwiatkowicach, dają się spotkać rachityczne już malwy, które cudem chyba przetrwały pierwsze przymrozki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz