niedziela, 18 października 2009

Jesienny spacerek

Niestety, dziś aparat po prostu zawiódł. A dokładniej, chyba baterie, generalnie, baterie nie lubią, gdy aparat podłączam przez USB. No cóż, aparat to już staruszek, więc może mieć swoje fanaberie na starość...


Dzisiaj spacerek miał być w założeniach krótki. Więc wyjazd do Stanowic, tam zejście z pół kilometra w dół, w kierunku Bogdańca. Na stary, poniemiecki cmentarz protestancki. Tak stary, że części grobów już się nie odnajdzie. Uważnie trzeba stawiać kroki, bo wiele z grobów jest tak zarośniętych, że nawet nie zauważycie, gdy postawicie nogę na jakiejś płycie nagrobnej. Trzeba przyznać, że ten cmentarz ma swój urok, i polecam go odwiedzić, zwłaszcza, że z roku na rok się zmienia, za każdym razem wygląda inaczej, choć coraz ciężej znaleźć coś, co jeszcze się uchowało. Wkrótce, na 1 listopada, wrócę do tego tematu.

Na razie jednak, dalszy spacerek po lesie. Trzeba przyznać, że mimo ulewnych deszczy, mimo iż w wielu miejscach mówi się o powodziach, to z ciągnącego się wzdłuż drogi do Bogdańca strumienia, obecnie pozostało jedynie suche koryto. Ot, zwykły rów, jakich tu pełno, i jedynie stojące nad nim mosty sugerują, że jednak to jednak jest koryto strumienia. Trzeba przyznać, że okolica tutejsza jest bardzo malownicza. I znajdują tu coś ciekawego zarówno amatorzy porzuconych dróżek, na środku których można znaleźć małe drzewka (na zachód od drogi), jak i ucywilizowane, znakowane szlaki zarówno piesze i rowerowe, jak i konne. Zarówno niebieski szlak rowerowy, jak i żółty szlak konny wiją się przez ten teren, wydłużając drogę pod górę, a potem przeciskając się szczeliną grani pomiędzy licznymi wąwozami uciekającymi w dół. Oczywiście, w każdej chwili można z nich zejść i udać się w jedną z takich odnóg. I nie należy się obawiać, że gdzieś się zgubimy. Może teren wydawać się nawet lekko górzysty, jednak zawsze miejmy świadomość, że utrzymując mniej więcej stały kierunek, w ciągu godziny czy dwóch zawsze wyjdziemy na jakąś asfaltową drogę, a stąd już o krok od cywilizacji. Z drugiej strony, las wcale nie wygląda tak, jakby się miał zaraz skończyć i naprawdę całkiem blisko Gorzowa można zapuścić się w dzikie ostępy kniei.

Co do wszechobecnej jesieni... jednak nadal w koronie drzew przeważa zieleń. Jedynie gdzieniegdzie widać delikatną żółć czy czerwień jesienną, przypominającą dziecięce rysunki gąbką na papierze. Za to wszędzie można znaleźć jakieś jesienne smakołyki – a to orzechy buczynowe na ziemi, a to czarny bez na krzewach, a to wreszcie przepiękną jarzębinę, nadającą się zarówno na korale, jak i na nalewkę. Czy dobrą – będę wiedział dopiero za 2-3 miesiące...

niedziela, 4 października 2009

Wyprawa poza krawędź mapy

„Krawędź świata” od zawsze rozpalała wyobraźnie wędrowców, i na jej temat powstawały liczne legendy. W czasach, gdy uważano że świat jest płaskim dyskiem unoszonym na czterech słoniach stojących na wielkim żółwiu, mówiono, że na obrzeżach dysku jest tylko woda, która przewala się ponad krawędzią do wielkiego wodospadu, obmywającego skorupę żółwia. Wierzono, że każdy statek który zbliży się nadmiernie do krawędzi, porwany zostanie przez wiry i razem z wodą, spadnie poza krawędź świata. Co ciekawsze, morza pełne były statków-widm, których załoga spadła z wychylonego statku poza krawędź, jednak sam okręt jakimś cudem ocalał, i teraz pływa bez załogi po morzach i oceanach. Inni mawiali nie o wielkim morzu, ale o wielkim murze, który w czasach porównalibyśmy do Wielkiego Muru Chińskiego, który otaczał całą płaską Ziemię, uniemożliwiając przebycie jej krawędzi. Dziś już wiemy, że ziemia jest okrągła, a jedyne, co można powiedzieć o jej krańcu, to jedynie filozoficzne stwierdzenie, że każdy z nas stoi równocześnie na przeciwnych końcach ziemi, wszak koniec koła jest równocześnie jego początkiem.
Obszary, których mapy nie obejmowały, budziły jeszcze większe emocje. Wszak żaden śmiałek nie mógł się pochwalić, że przekroczył krawędź świata i powrócił, tak wielu śmiałków podbijało coraz to nowe lądy, aby potem za szklanicę piwa dzielić się opowieściami, jakie to potwory i dziwa jakie poza krawędzią mapy można znaleźć.

Tak i ja za krawędź mapy się wybrałem. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że całkiem ciekawie zapowiadającą się droga na krótki kawałek wychodziła poza mapę Gorzowa, a sąsiedniej niestety nie miałem. Że jednak wyglądało, że dwie drogi się zbiegają i tylko mały rożek trójkąta się nie zmieścił na mapie, postanowiłem zaryzykować.

Tak więc zacząłem od Racławia, aby przez pola udać się do Stanowice. Pola w tym okresie to głównie ledwie zaorana ziemia, zaledwie gdzieniegdzie widać zieleń, jednak i to ma swój urok. Co ciekawsze, na polach pozostawionych samopas, gdzie bujnie rosła wszelka roślinność, dawały się zauważyć wiosenne maki i chabry.

Niestety, dworek w Stanowicach wygląda już tragicznie. Generalnie, ruderki wszelakie lubię, a i stawik przed dworkiem dodaje temu miejscu jakiegoś kolorytu, jednak stan ścian raczej nie zachęca do robienia zdjęć. Może coś ładnego dałoby się wyłuskać, podchodząc bliżej, niestety, cały teren jest ogrodzony. W Staniewicach daje się zauważyć też pewna ciekawostka. Mimo iż cała wieś ma doprowadzoną bieżącą wodę do kranów, jednak przy jednym z mini-bloków odnajduję studnię, wygląda, że nadal używaną.

Ze Stanowic wyruszam dalej, do kolonii Staniewiczki, i dalej na Nowe Dzieduszyce. Tu już nie ma tak bezkresnych otchłani pól, i widać, że są one wydzierane kawałek po kawałku z wielkich lasów. Kawałek drogi prowadzi też w cieniu drzew, jednak pogoda już niezbyt letnia a chłód ocienionych miejsc już nie przynosi takiej radości.

Nowe Dzieduszyce witają urokliwymi wiejskimi domkami. Te pierwsze, jeszcze zwykłe, stare wiejskie domki, jednak cała wieś sprawia wrażenie, że mieszkają tam ludzie bogaci, którzy nad rozrywki miasta wyżej stawiają duże ogrody, z własnym jeziorkiem, pełne kwiatów i zieleni. Trzeba też przyznać, że okolice Nowych Dzieduszyc są też terenem mocno pagórkowatym, co dodaje uroku tej okolicy.

No, ale droga zaczyna nam uciekać nie w tą stronę, w którą trzeba, więc na ślepo trzeba zmienić kierunek. Na ślepo, bo właśnie na obrzeżu tej wioski kończy mi się mapa. Przyglądając się temu skrawkowi mapy, który posiadałem, stwierdziłem, że właściwa droga do Lubna była na początku wioski, że jednak mi się nie chciało wracać, to wybrałem jakąś przypadkową.

Trzeba przyznać, że oczywiście wyjście poza krawędź mapy nie przyniosło jakichś nieoczekiwanych efektów. Nie było żadnych nieznanych potworów, o których wieki temu bardowie opowiadali w portowych tawernach, mimo że ziemia jest okrągła nie wyszedłem z drugiej strony mapy (a szkoda, bo byłoby bliżej do pracy, wszak i mój dom, i miejsce pracy na tej mapie znajdują się blisko krawędzi... niestety, przeciwnych). Na szczęście, świat też się nie skończył, nie było żadnego muru czy wodospadu. Jedynie pojawiła się wioska Stare Dzieduszyce, do której nie planowałem dojść. A jedyne, co straciłem w wyniku wyjścia poza krawędź mapy, to świadomość, że w pobliżu znajduje się miejscowość Sosny, podobno z ładnym zamkiem.
Tak więc, nadrabiam drogi i podążam do Lubna jakimś nudnym asfaltem. Co prawda jakiś tambylec postraszył mnie, że czeka mnie 6 km, jednak zapomniałem, że w jego stanie wszędzie jest dużo dalej, bo nie dość, że człowiek zmęczony, to jeszcze droga dłuższa, jak się co chwila zatacza raz na jedną jej stronę, raz na drugą. Po raz pierwszy w życiu widzę też kwitnący bluszcz. Zawsze wydawało mi się, że to popularne pnącze sobie po prostu rośnie, jednak powyżej wysokości 3m, pojawiają się bardzo liczne kwiatki na każdym oplecionym drzewie.

Lubno – podobno jedna z najstarszych wiosek w okolicy Gorzowa, z dużym, ładnym placem przed kościołem, na którym rośnie stare, puste już w środku drzewo, do którego na upartego można się schować. Mało kto znajduje w pobliżu urokliwą ruinkę zamku, niestety, o tej porze roku mocno schowaną w bujnej zieleni drzew. Choć i teraz stanowi ona całkiem urokliwe miejsce, zwłaszcza że porasta ją czerwieniejące już dzikie wino, to dużo lepiej eksponuje się ona w okresie zimowym lub wiosennym, gdy drzewa nie mają jeszcze tylu liści. Jako ciekawostkę należy podać fakt, że w zamku tym przez parę godzin przebywał Hitler, tak więc widać, że jego zniszczenie to okres wojenny lub powojenny.

Z Lubna – powrót do Racławia. Szeroka, cywilizowana (choć na szczęście, tylko na krótki odcinkach wyasfaltowana) droga przez pola, a zewsząd kuszące do zrobienia soku (a może i nalewki) owoce dzikiego bzu i dzikiej róży. Jeszcze kiedyś po nie wrócę...