poniedziałek, 30 listopada 2009

Dziki bez: na kaszel, chrząkanie i pociąganie nosem

Szukając przepisu na nalewkę z dzikiego bzu, znalazłem informację, iż jest to nalewka typowo lecznicza, która ze względu na swój smak nie nadaję się do picia „dla smaku”. No cóż, dziki bez w formie soków znam dosyć dobrze i wierzę, że trochę gorsze owoce lub niewłaściwe proporcje cukru  mogą powodować, że sok nadaje się tylko do picia z herbatą. A ciężko by było pić nalewkę z herbatą, wszak nie o to chodzi. Na szczęście znalazłem przepis, który zabija „niedobry” posmak poprzez dodanie mieszanki korzennej. Niestety, odtworzyć go muszę jednak z pamięci, gdyż strona, na której go znalazłem jest w przebudowie.
Na początku podkreślić należy, że w przeciwieństwie do innych nalewek, nalewki z dzikiego bzu nie wykonuje się bezpośrednio z owoców, a co najwyżej z soku. Świeże owoce zawierają toksyczną sambunigrynę, której pozbyć możemy się poprzez wygotowanie.
Tak więc, zaczynamy zawsze tak samo:

SOK   Z   CZARNEGO   BZU
Zebrane prosto z krzaku kiście owoców „obskubujemy” z czarnych, dojrzałych jagódek. Jak przy najbardziej nawet popularnych owocach musimy pamiętać, że niedojrzałe owoce są niebezpieczne.
Owoce mieszamy z cukrem, w stosunku 1:1, dolewamy wody (1 litr na każdy kilogram owoców). Całość gotujemy do wrzenia.

NALEWKA   Z    CZARNEGO   BZU
Gotowy sok koniecznie schładzamy do temperatury pokojowej, dopiero wtedy dolewamy do niego spirytus w ilości 1 litr na każdy kilogram owoców, z których wykonywaliśmy sok. W zasadzie w tej formie można by już zostawić, jednak warto dodać trochę dodatków korzennych. W moim przypadku były to:
- goździki (12 goździków na kg owoców),
- starta gałka muszkatułowa (1/3 łyżeczki do herbaty na kg owoców)
- cukier waniliowy (łyżeczka do herbaty na kilogram owców),
- starty cynamon (łyżeczka do herbaty na na kg owoców).
Całość przynajmniej na początku trzymać np. w garnku, żeby łatwiej móc mieszać co kilka dni.
Tak przygotowany napój zostawiamy na 2,5 miesiąca, następnie filtrujemy (i znowu warto odcisnąć owoce – tym razem od razu na gazie, bez ich przecierania. Owoce już w momencie zbierania są dosyć miękkie, a już w szczególności po wygotowaniu, nie ma więc problemu z wyciskaniem.

Co do właściwości zarówno nalewki, jak i soku z dzikiego bzu, to oczywiście zapobieganie i leczenie przeziębień. Mało kto wie, że chodzi głównie o działanie przeciwgorączkowe i pobudzające pocenie. Owoce mają też właściwości przeciwbólowe, moczopędne, przeczyszczające i odtruwające.
Nalewki można też wykonywać z … KWIATÓW DZIKIEGO BZU, ale o tej ciekawostce w maju, gdy okolice zabielą się tymi pięknymi kwiatami ;)

UWAGA!!! Przy robieniu jakichkolwiek z owoców dzikiego bzu, trzeba bardzo uważać, żeby się nie pochlapać – owoce mają też niesamowite zdolności do farbowania. Odkryli to już starożytni Rzymianie, którzy to właśnie dzikiego bzu używali do farbowania włosów.

piątek, 27 listopada 2009

Rzeka posrodku bezkresnego oceanu pol

Od rozpoczęcia pisania tego bloga, odwiedziłem już okolice na zachód od Gorzowa, na wschód, na północ – teraz przyszedł czas na południe.
Nieprzerobionym jeszcze zupełnie kawałkiem przyszłej drogi „trójki” dojeżdzam do ważnego węzła komunikacyjnego – Skwierzyny. Na rondzie zawsze wybierałem drogę na wprost (na Poznań) lub na prawo (Międzyrzecz – Zielona Góra – Wrocław), lecz teraz po raz pierwszy jadę w lewo – drogą na Murzynowo. Gdy już zaparkowałem, na początek postanawiam spojrzeć z mostu na leniwie snującą się Wartę. Następnie najkrótszą drogą wychodzę na nadwarciańskie pola. Co prawda szybko opuszczam cywilizację, jedna pobliskie trasy transportowe sprawiają, że jeszcze długo ciągnąć za mną będzie się warkot licznie przejeżdżających tam tirów. Jednak na szczęście z czasem ten dźwięk powoli ustępuje radosnemu świergotowi ptaków.
Bledną kolory i płynie, płynie
Rzeka po szarej łące
I płynie płynie nie realniejąc
Rzeką zielony zajączek 


Trzeba przyznać, że późna jesień to chyba najmniej fotogeniczna pora roku. Gdzież wiosna z zielenią, gdzież lato ze swym słońcem i ciepłem, złotej jesieni też już nie ma, gdy liście opadły, czerwieni jabłek, jarzębiny i wilczych jagód już też nie widać, a zima jeszcze nie przyszła z pięknem śniegu.
Więc wydawałoby się, że wszędzie będzie szaro i nudno, jednak wokół zielono... jak na wiosnę. Po części to pewnie zasługa  zbóż ozimych, po części jednak... to oszukana natura, która radośnie niczym na wiosnę wypuszcza nowe pędy, które może próbują dać trawom i drzewom nowe siły, jednak tak naprawdę już teraz skazane są na grudniową egzekucję, która przyjdzie z pierwszym śniegiem.
Tak więc wokół mnie, wszędzie pola, pola i pola. Cały bezkres aż po majaczące na horyzoncie drzewa – to pola. Wypłowiałe, uschnięte badyle już prawie rocznych traw mieszają się ze świeżą zielenią nowych roślinek. Spróbujcie kiedyś zerwać koszyczki takich traw czy innego zielska. Bez zastanawiania się, jaką to ma nazwę, rozetrzyjcie ją w palcach i powąchajcie. Poczujecie ziołowy zapach natury, jakże inny od kupowanych w markecie słodkich dezodorantów. Zapewne takie zapachy kiedyś były modne na wiejskich zabawach... zapewne doświadczony zielarz powiedziałby wam po zapachu, jak się te trawy nazywają, i którędy do niego doszliście. Mi pozostaje jedynie nacieszyć się tym zapachem...
W oddali pies goni sarny. Zebrane już jakiś czas temu, niezabrane do tej pory role siana powoli butwieją i rozsypują się.  Gdy dochodzę do wału przeciwpowodziowego, hałaśliwie przekrzykujące się bażanty podrywają się z pola, wystraszone, aby wylądować na ziemi zaledwie kilka metrów dalej. Jeszcze kilka minut, i dochodzę do rzeki.
Dalej, powoli wzdłuż wału. Po drodze spotykam dzikiego kota, czającego się zapewne na jakąś mysz. Zaaferowany był swym czatowaniem tak bardzo,  że nawet nie zwracał uwagi na mój, zapewne niezbyt cichy chód, dający się z daleka słyszeć dźwiękiem łamanych gałązek, deptanych traw, itp. Ale reaguje na mnie dopiero, gdy specjalnie daję mu znać o sobie swym głosem. Wtedy ucieka – i o dziwo, w biegu swymi ruchami bardziej przypomina zająca niż kota.
Rzeki jaszczurka na trawie się wije
Słońce się chyli zrudziałe
Wieczną zieloność zachować w oczach
Tak wiele pragnę tak mało 
A ja dalej idę wzdłuż rzeki. Rzeka wije się tu zakolami niczym wąż. Nawet na prostych odcinkach, jej powolny nurt rozbija się o liczne, wystające cyple ziemi i trzcin. Co rusz do lotu podrywają się kaczki wystraszone łamiącymi się pod mym butem gałązkami. Ciekawe wrażenie – najpierw słychać plusk wody uderzanej zapewne skrzydłami, potem trzepot skrzydeł panicznie młócących powietrze, a następnie po drugiej stronie rzeki widać nagły „błysk” dziesiątek, a może nawet setek białych wnętrz skrzydeł.
W pewnym momencie z daleka słyszę hałas psów z Nowego Dłuska. Potem wyczuwam charakterystyczny zapach gnojówki – można mieć pewność że żywność z Krasnego i Nowego Dłuska nie jest hodowana na sztucznych, lecz na naturalnych nawozach. Nie pociesza mnie to specjalnie, gdyż i tak nie wiem, czy kupuję żywność pochodzącą od tych właśnie rolników, za to zmuszony jestem wdychać ten specyficzny, mało przyjemny zapach.
W Krasnym Dłusku polecam na chwilę przystanąć przy starych zabudowaniach folwarcznych. I mówię tu zarówno o ośrodku „Leśny dwór”, jak i o znajdujących się mniejszych budynkach służby poza jego terenem.
Niestety, opuszczając tą wioskę, dane jest też mi odnaleźć źródło gnojówki rozlewanej na polach. Obok nowoczesnych już silosów, znajdują zapewne po-pgrowskie budynki hodowli zwierząt, najprawdopodobniej chlewni. Zapewne w jednym z nich przetrzymywane są także konie używane w Leśnym Dworze.
Po wyjściu wioski, trzymam się krawędzi lasu, wracając do Skwierzyny. Tak dochodzę do Nowego Dłuska – długaśnej wioski, a w zasadzie szeregu rzadko porozrzucanych wzdłuż przypadkowej linii gospodarstw. W jednym z gospodarstw ogromne wrażenie robi hodowla psów – wygląda to jakby ktoś do pilnowania domu oswoił sobie stado śnieżnych wilków.
A ja powoli wracam do Skwierzyny, pakuję się do samochodu i wracam do domu.


Polecam też ładniejsze, choć podkolorowane, zdjęcia bezkresnych pól autorstwa  Andrzeja Borowca 


Bledną wspomnienia i płynie rzeka
Bez końca i bez początku
Nasyć me oczy kolorem rosy
I drzwi mi otwórz zajączku 
Piosenka o zajączku, Wolna Grupa Bukowina



Szpital w upadłości

Że się rozchorowałem, to i absurdy drogowe, i kulinaria będą związane z leczeniem.

O sytuacji gorzowskiego szpitala słyszał już chyba każdy w województwie, i niejeden człowiek w Polsce. Pisały o tym dzienniki, mówiono w radiu i telewizji, ale widać niektórym to było za mało. Widać ktoś stwierdził, że... znaki drogowe też muszą odzwierciedlać stan upadłości szpitala, więc i symbolizujący to znak musi być „upadający”.

Trzeba dodać, że po upadłości i zamknięciu oddziału na Warszawskiej, znak też „upadł” i zniknął, niestety nie dane mi było obserwować „upadku” znaku.

Gorzów Wielkopolski, ul. Warszawska, okolice "czerwonego kościółka" - widok w kierunku ronda Santockiego

niedziela, 22 listopada 2009

Szlakiem księżycowych jezior

Podobno po zbombardowaniu księżyca, NASA odkryła wodę na księżycu. Amerykańscy satyrycy już nabijają się, że USA jak zwykle najpierw bombarduje, a dopiero później szuka dowodów, ale coż, taka ich specyfika myślenia. Że trochę dziwna, to postanowiłem osobiście sprawdzić tą informację i odwiedzić moje księżycowe okolice, robiąc sobie trasę wokół 5 księżycowych jezior.
Obolały po dwóch seansach filmowych przeglądu filmów rosyjskich, spędzonych na zaimprowizowanych siedzikach sali multimedialnej gorzowskiego mosartu (właściwa sala 60 krzeseł akurat była w remoncie), dosyć późno wstaję i wyruszam w „kosmiczną” podróż.
Droga jak zwykle kręta, nie tylko z powodu objazdu do Kłodawy, ale i kiepskiego oznakowania i słabej znajomości terenu Puszczy Barlinecko-Gorzowskiej. Trochę pobłądziłem, pobłądziłem, ale w końcu mój pojazd dowióżł mnie tam, gdzie miał dowieźć, czyli do Lip. Lekkie cofnięcie się na zrobienie zdjęć ładnego domku (myśliwskiego), i złamanego drzewa wiszącego nad jeziorem.
A potem  już idziemy na piechotę. Początkowo aslfaltem wzdłuż drogi do Strzelec, następnie odbijam na leśną drogę do Dankowa. A tam... Wszystko wyglądało tak, jakby jesień przygotowywała się do ustąpienia miejsca Królowej Śniegu. Chodź na drzewach liście, wszystkie już dawno brązowe, gotowe opaść na myśl o pierwszych przymrozkach czy wiatrach.

Nawet niektóre iglaki już gubią swe igły... Gdzieniegdzie jeszcze tylko rachityczne wrzosy resztką nadziei wypatrują ciepłego słońca, świadome jednak swojego bliskiego końca.
No, ale cóż, jesień czy zima, idziemy przed siebie. Na czuja, na czuja, trochę na chybił trafił byle kierunek dobry, dochodzimy do pierwszego księżycowego jeziora. I jakoś dochodzimy do pierwszego jeziora, a właściwie stawu. Tabliczka „Użytek ekologiczny” z daleka widoczna, choć nie doprecyzowano, co z tego wynika, maleństwo takie ciupcie, że w 10 minut można by je okrążyć bez nadmiernego pośpiechu, ale kategorycznie dowody są: WODA W KSIĘŻYCOWEJ OKOLICY JEST. Ale idziemy dalej.
Górą wąwozu, malowniczym łukiem przechodzimy na jezioro o jakże mało oryginalnej nazwie – Mokre. Jezioro to jest strasznie zarośnięte, prawie w ogóle nie widać go zza trzcin, za to gdy przechodzi ono w króciutką rzeczkę prowadzącą do J. Chłopek, to jego ujście tworzy przepiękne mokradła.

Ale idziemy dalej na północ, do kolejnego, nie nazwanego jeziora. Właściwie, ciężko już nazwać je jeziorem, raczej przepływowy staw hodowlany, poprzecinany groblami. Na jednej z nich – albo ślady nocnej tragedii jednego z łabędzi, albo efekt pozbywania się letnich piórek, o ile łabędzie zmieniają swe opierzenie na zimę. Generalnie, łabędzie szybko uciekły na mój widok, na ziemi jednak od groma piór. I to jeziorko obchodzę, po czym próbuję już wracać.
Niestety, wokół Jeziora Zarośniętego nie widać nic, co miałoby sugerować że jest przejście, więc mimo iż mapa mówi nie, próbuję przejść między Jeziorem Mokrym a Chłopkiem. Trzeba przyznać, że nazwa Jeziora Zarośniętego nie jest przypadkowa, widać, że to już całkiem zaawansowane stadium zarastania jeziora. Trasa coraz bardziej dzika i urocza, niestety, widoczny z daleka wąwóz wspomnianej rzeczki między jeziorami Mokrym i Chłopkiem nie daje złudzeń. Wracać trzeba. Jeszcze raz dokładnie oglądam mapę, jeszcze raz rozpoznanie terenu i... okazuje się, że kształtem nienazwanego jeziora nie ma co w ogóle się sugerować, widać ingerencja człowieka musiała je znacząco odmienić. Więc pozostaje szukać oznaczonej rzeczki, i trzeba przyznać, że jest i ona, i droga tuż obok niej. Jednak i jedno, i drugie tak zarośnięte, że już wiem, czemu ich nie zauważyłem.
Tak więc teraz obchodzę jezioro Zarośnięte i Chłopek z drugiej strony, dojście do asfaltu, krótki popas przy pięknym, powyginanym drzewie i przemoczonych kanapach (które zapewne są strasznie wygodne latem, jednak teraz, całe pełne gąbki nasączonej wodą, nie zachęcają do siadania). Jeszcze kawałek asfaltem, i udaje się złapac stopa. Niby blisko, ale to żadna przyjemność iść asfaltem, i to drugi raz tego samego dnia na tym samym odcinku. Co prawda w planie było obejście Jeziora Chłop Duży, ale że już się późno robiło, a w szczególności że chciałem zdążyć na kolejny film przeglądu kina rosyjskiego, to trzeba było sobie odpuścić.
A z Lip już samochodem do Lubociesza, przez Łośno. Wioska swą budową przypomina zwykła ulicówkę z jedną różnicą. Tutaj ma się wrażenie, że ktoś jasno i wyrażnie powiedział, gdzie ma być początek i koniec wioski (być może wynika to z otoczenia jej lasem). I że każdy chciał mieszkać przy drodze. Więc postanowiono zrobić jak najdłuższą drogę między początkiem i końcem wioski, pełną licznych zakrętów.
A potem... to już powrót przez Kłodawę i Wojcieszyce (wszak mówiłem, że jest objazd) powrót do domu.

czwartek, 19 listopada 2009

Absurdy drogowe - płatny postój taksówek


Zarówno do lasu trzeba czasem podjechać, jak i codzienne dojazdy do pracy to dla mnie 100km. Więc trochę absurdów na drodze się spotyka, i chciałbym się nimi dziś podzielić. Na początek zdjęcie postoju taksówek. O tyle specyficzny, że jak wynika ze znaków, jest to postój PŁATNY ;)

Gorzów Wielkopolski, skrzyżowanie ul. Spichrzowej i Zaułek

środa, 18 listopada 2009

Jarzębinówka

Usiądź razem ze mną, spróbuj mego wina
Z czereśni, wiśni, resztek lata
Choć jesień się zaczyna.
Tyle tej jesieni jeszcze jest przed nami.
Zdążysz wrócić do domu
Nim noc zawita nad drogami, hej


Zgodnie z obietnicą, kolejny przepis na wykorzystanie rzadko już używanych darów natury. Jarzębinę jeszcze często używają dzieci do robienia korali, mało kto jednak zna jej smak. A przecież można z niej zrobić zarówno dżem (nie próbowałem), jak i nalewkę.
Jarzębina jest zwodniczym drzewem do zbierania. W tym roku już we wrześniu kuleczki na niej zrobiły się czerwone, a liście zaczynały usychać, dlatego myślałem, że trzeba szybko, szybko ją zbierać i zalewać, bo zaraz się skończy. Jednak mimo iż wcześnie gubi liście, ze zbiorem owoców można spokojnie czekać, a zapewne smak będzie lepszy. Generalnie, jeszcze teraz na drzewach widać czerwone kępy „korali”, jedynie lekko przerzedzone przez ptaki. Nasi pradziadkowie starali się wręcz czekać do pierwszych przymrozków aby pozbyć się goryczy i szkodliwego kwasu, w obecnych czasach ten sam efekt można osiągnąć poprzez 12 godzinne przetrzymanie jej w zamrażarce.
Co do sposobów wykonania – przepisów jest wiele, jedne oparte na cukrze, inne na miodzie. Jedne każą zalewać świeże (jedynie zmrożone) owoce, inne – najpierw je opiec w piekarniku, jeszcze inne z kolei każą stosować owoce wysuszone. Ja na razie próbowałem tylko jeden, a na jego efekty przyjdzie mi czekać jeszcze prawie pół roku.

Składniki:
30 dag owoców jarzębiny (0,4-0,5litra),
0,5 l spirytusu
0,5l wody
1 szklanka płynnego miodu

Na początek oczywiście jarzębinę oczyszczamy – czyli zostawiamy same „kuleczki”, a i to przebrane z jakichś bladych jeszcze czy już czerniejących. Pozbywamy się wszelkich gałązek, które trzymają kuleczki razem, choć oczywiście jak umknie nam jedna czy druga gałązka nic się nie stanie. To zalewamy spirytusem i miodem, choć nie jestem pewien, czy całą szklanką (pierwsza nalewka po pierwszym etapie jest trochę zbyt słodka, ale może być to wina zarówno wczesnego zbierania owoców, jak i tego, że jeszcze trochę musi się przegryźć). Tak przygotowaną miksturę zostawiamy na 2 miesiące.
Po tym czasie, zlewamy cały nalew do oddzielnego pojemnika. Następnie bierzemy się za wyciskanie tego, co uchowało się w owocach, i wbrew pozorom, jest to objętościowo drugie tyle, co sam nalew, więc warto się postarać. Po kilku próbach za najskuteczniejszą metodę uważam roztarcie jagód jarzębiny na sitku tak, aby mieć pewność, że każda kuleczka pękła, ale bez wyżywania się na nich (sitko trochę się odkształca), a następnie wyciśnięcie takiego „przecieru” przez gazę. Oczywiście, zarówno sam nalew jak i cały płyn wyciśnięty z owoców mieszamy razem.
Oryginalny przepis niestety nie podaje kiedy dolać wodę, żeby całość nie okazała się zbyt silna, więc ja ją dodałem dopiero na tym etapie. Całość odstawiamy na 24 godziny.
Po całym dniu, całość filtrujemy przez gazę (kolega wspominał też o wacie, niestety, tą by trzeba wymieniać co każde 50-100ml) i rozlewamy do butelek. Teraz jeszcze je ładnie zamknąć, wynieść do piwnicy i … czekać kolejne 4-5 miesięcy.
Oprócz właściwości smakowych i kolorystycznych (gdyż czerwona jarzębina już w pierwszych dniach zabarwia spirytus na piękny, pomarańczowy kolor), ma też właściwości zdrowotne i pomaga na długotrwałe problemy trawienne, dróg moczowych, stany zapalne żył kończyn dolnych, hemoroidy i wzmacnia serce.

sobota, 14 listopada 2009

Mglisty dzionek

Na podgorzowskie rozlewiska Warty wybierałem się od dawna, jednak bez porządnej mapy zawsze się bałem – żeby z jednej strony nie zbładzić, z drugiej jednak nie szwendać się cały czas przez zaludnione obszary. Jednak dzięki doskonałemu zaopatrzeniu w mapy księgarni Daniel, wreszcie odwiedziłem i te okolice.

Więc samochodem do Lubczyna. Zewsząd – szaro, smutno, wszędzie mgła. Mimo iż to dopiero wczesny listopad, drzewa już wszystkie ogołocone z zieleni, a na horyzoncie miejscami jedynie majaczą mizerne resztki jesieni – złociste brzozy. Zielonym rowerowym, przez ludzkie osady, pomiędzy porozrzucanymi pojedynczo domami wśród pól, zewsząd poganiany przez ujadanie psów. I nie byłoby w nim nic niezwykłego, ot, jak to psy, w każdej wiosce ujadają – jednak gdy widzi się dużego psa za płotkiem z rozlatujących się sztachet nie wyższych niż on sam, świadomość, że jedynym ratunkiem jest łańcuch krowiak, do którego uwiązany jest pies (i nie wiadomo, czy łańcuch ten nie jest w stanie podobnym jak sztachety)... no coż, jednak chociaż łańcuchy okazały się porządne.
I tak to docieram do wału przeciwpowodziowego. Szybkie spojrzenie na smętną dziś Wartę – i dalej, wydeptaną ścieżką niebieskiego szlaku rowerowego między wysokimi jak chaszczami zdziczałych traw. Po prawej – stare, malownicze wiejskie ruderki, niektóre widoczne z daleka, inne – głęboko schowane, za drzewami, dające się zobaczyć tylko w okresie zimowym, gdy liści brak.
Po lewej – stare, powykręcane wierzby, które nie pamiętają nawet, w którą stronę pierwotnie rosły. Inne - już dawno puste w środku, takie, w których zmieściłby się człowiek. Specyficzne to drzewo, które tworzy pień – a dopiero jakby z niego zaczyna rosnąć pierwotnie, tworząc liczne kępy młodych, pionowych pędów. Jakby kto na starym pniu nowe drzewa nasadzał. Być może tylko dzięki temu potrafią przeżyć w tak skrajnych warunkach – częste podtopienia i powodzie wczesno-wiosenne, ale także palące letnie słońce. Wiosną, gdy te wierzby się zazielenią, musi być tu pięknie. Jednak dziś pozostaje wypatrywać kolorowych plam wiejskich ruderek.
Na wysokości Roszkowic – wot, ciekawostka. Jakby „rolniczy plac zabaw”. Stare, rolnicze narzędzia, które w niejednej wiosce można odnaleźć przed domami porzucone, przerdzewiałe, tutaj – możemy odnaleźć pięknie odmalowane, odnowione i zakonserwowane. A wszystko w pstrokatych kolorach, aby stanowiło większą ozdobę domu.
I jakże odmienne postawy ludzi można napotkać. Jeden – widząc osobę robiącą zdjęcie, z daleka wychodzi przed dom, na miedzę, żeby pogadać, poopowiadać, podziwić się, czemu wszyscy tak przed jego domem stają i fotografują. Inny – czający się po krzakach, jak próbujący cię zajść zbój jakiś, nie reagujący nawet na przyjazne „Dzień dobry”, a potem idący za tobą przez długi czas, i nawet gdy stanąłem zawiązać buta czy zrobić zdjęcie – on też stanął, żeby tylko nie iść z przodu.
I tak to dochodzimy do Gostkowic, gdzie na porzuconym przystanku odpoczywam chwilę. Jakże zaskakuje nagły wybuch jesieni – jedno miejsce, gdzie nagle więcej tych bajecznych kolorów widać, choć i tak przeważa ponura mgła.
A stąd już skręcam, nie podążam żółtym szlakiem wzdłuż szlaku, lecz wiernie niebieskim. Do Krzyszczyny, gdzie przekraczam kanalik zwany Kołomętem. I nasuwa się pytanie – czy nazwa pochodzi od jego kształtu, czy od mętnej wody, bo jakoś nieszczególnie przejrzyście ona wygląda, choć może to tylko wina pory roku?
A dalej do Kwiatkowic, wioski wbrew swej nazwie szarej jak każde inne, wzdłuż kanału i powrót do Lubczyna. I to właśnie przed samym Lubczynem, a nie w Kwiatkowicach, dają się spotkać rachityczne już malwy, które cudem chyba przetrwały pierwsze przymrozki.

sobota, 7 listopada 2009

Wszystkich Świętych, czyli o przemijaniu

Wiele jest symboli przemijania. Są nimi chociażby groby. Je zawsze uznajemy za wieczne pomniki naszej pamięci - właśnie dlatego połamana płyta nagrobna na tle brązowych liści okazała się dla mnie jeszcze silniejszym symbolem, że WSZYSTKO jest ulotne i prędzej czy później przemija.
A teraz mała sztuczka fotograficzna. To samo miejsce, mniej więcej ten sam kadr, a na każdym z nich widzimy co innego. A jedyne czym się różnią - to nastawa ostrości. I w tej samej, połyskującej płycie nagrobnej widzimy zupełnie inne detale.

 Czasem warto przeczytac, co wyryto na płycie. Często, to nic nie mówiące litery, cyfry. Jednak tu... daje się odkryć tragedię matki. Przyjrzyjcie się datom. Matka rodzi dziecko, które żyje ledwo kilka miesięcy. Zdesperowana, od razu zachodzi w ciąże, 9 miesięcy później rodzi następne, zaledwie miesiąc później niż wypada rocznica narodzin pierwszego dziecka i te... przeżywa ledwo dwa miesiące.

A to niemy dowód tej tragedii... 
A to zdjęcia z tego roku. Pozornie nic tu się nie zmienia, jednak gdy się przyjrzeć, widać, jak nieubłagalnie przyroda zajmuje ten porzucony cmentarz. No i, jak mawiają - nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki. Przychodząc tu po raz kolejny - znajdujemy coś innego.
 



To wszystko - stary, niemiecki cmentarz koło Stanowic.




Dużo bardziej zadbane jest lapidarium w Santocznie - w środku wioski, uratowane od zapomnienia.

piątek, 6 listopada 2009

Zdecydowanie niemarketowe jedzenie

Hipermarketyzacja świata poszła już tak daleko, że jak w tym roku po raz pierwszy zobaczyłem w gorzowskim tesco maliny i jagody, co było zaskoczeniem (bo do tej pory były tylko w warzywniakach i „na ulicy”), tak jeszcze bardziej zaskakujące były reakcje niektórych ludzi, i to także ciut starszych ode mnie, a więc takich, którzy powinni te owoce jeszcze pamiętać. A zachowywali się, jakby pierwszy raz jakiś egzotyczny owoc widzieli.
No cóż, takie czasy, więc wszyscy powoli zapominają o naturalnych owocach, których właściwości i smakowe wykorzystywali jeszcze nasi dziadkowe, a które ze względu na swój dziki charakter i utrudnione zbieranie, nie poddadzą się nigdy hipermarketyzacji. Z pewnością dużo lepiej sprawowały się jako składniki diety, niż pastylkowo-marketowe „suplementy diety”.
I takie właśnie kulinarne dziwolągi postaram się tutaj opisać, by ocalić od zapomnienia.

"Jestem jesień, z pełnym koszem, z pełnym koszem,
Dobrze rzeczy wam przynoszę, wam przynoszę,
Jabłka, śliwki, gruszki bery, pomidory i selery, pomidory i selery"

Na pierwszy rzut: orzechy buczyny
Szczególnie pożądany element naszej diety w czasach ciągłego zabiegania, gdyż, podobnie jak wszystkie orzechy, są raczej bogate w magnez. Ale oprócz małego rozmiaru utrudniającego zbieranie, trochę odstraszają obieraniem, zwłaszcza, że jednak żadnego dziadka do nich jeszcze nie wynaleziono. Niestety, nie mam zdjęć obrazujących poniższe wywody, jednak postaram się w miarę jasno wytłumaczyć, jak je spożywać.
Otóż orzech buczyny znajduje się w iglastej „kulce”, podobnie jak kasztany. Tylko ta „kulka” trochę mniejsza i zdecydowanie cieńsza niż kasztanowa. Z kulki tej, zazwyczaj jeszcze na drzewie, same wysypują się podłużno-trójkątne orzechy. Wielkości – podobne jak pestki słonecznika. Niektórzy mogliby próbować właśnie je jeść, ale właśnie w ten sposób można się do buczyny zrazić. Podobnie jak kasztany, miękki „miąższ” znajduje się w cienkiej, sztywnej skorupce. Jej też należy się pozbyć, choć na szczęście łatwo pęka ściśnięta palcami (choć muszę uprzedzić, że po „złuskaniu” kilograma orzechów buczyny, palce bolą tak samo, jak po kilogramie słonecznika ;)
Ja do tej pory spożywałem je surowe, jednak podobno można je też prażyć.
A jak już jesteśmy przy orzechach, to gdy w googlach zaczynamy wpisywać orzechy, to wśród propozycji znajdują się orzechy piorace.

"Idzie jesień z wielkim koszem, z wielkim koszem,
Zajadajcie! Bardzo proszę! Bardzo proszę!
Ludzie biorą te podarki i chowają do spiżarki, i chowają do spiżarki"
Jestem jesień - J. Klukowski/M. Terlikowska

(nie tak całkiem) Złota polska jesień

Aby uniknąć tabunów szalonych kierowców na drogach, groby swych bliskich odwiedziłem tydzień wcześniej. Jednak w dzień 1 listopada nie wypadałoby wręcz nie odwiedzić jakiegoś cmentarza, więc mój wybór padł na stary, porzucony cmentarz, o którym pisałem dwa tygodnie temu. No, ale jakoś do niego trzeba najpierw dojść.


"Las się cały mieni,
Złoci i czerwieni,
czary to jesieni"
Jarzębinowa piosenka - F. Rybicki/M. Szypowska
Tak więc zacząłem od Chruścika. Co prawda zapachy nie najpiękniejsze, jednak niska temperatura mocno zmroziła i zapachy, więc jakoś znośnie dało się wysiąść z samochodu przy wysypisku, a stąd już do lasu. Ze względu na ten właśnie niechciany obiekt użyteczności publicznej, zapewne mało kto zapuszcza się w jakże te urokliwe okolice. Dodam, że zapach kończy się tuż za ścianą lasu, i tam też zaczyna się piękno natury (choć w okresie wiosennym, i między samą wioską i wysypiskiem jest pięknie). Tak więc czerwonym szlakiem przed siebie. Dosyć szybkie ochłodzenie w tym roku spowodowało, że w wielu miejscach liście nie zdążyły się zazielenić. I tak właśnie jest tutaj – nadal żółć i czerwień są tylko drobnymi plamami na tle zieleni. Jednak jak zwykle nie zawodzą tutejsze pagórki i kręte dróżki, którymi dochodzę do wiaduktu. Nauczony doświadczeniem, wolę nie iść dalej tym szlakiem – zmierza z powrotem do „cywilizacji” w postaci osiedla bloków w Łupowie, po czym gdzieś ginie z powodu kiepskiego oznakowania. Więc na skuśkę do niebieskiego szlaku – i dziwię się, czemu tędy szlak nie prowadzi, bo i droga przyjemniejsza i ładniejsza, i mostek ciekawy po drodze, ale cóż to. Dochodzimy do szlaków rowerowych: zielonego i niebieskiego, z nimi podążamy przez chwilę w lewo (na południe), po czym odbijamy w prawo na szlak niebieski... i nareszcie odnajduję znaleziony kiedyś cudowny trawers. No tak, szlak pieszy poszedłby na skróty, dosyć stromo pod górę, a rowerem trzeba łuczkami, łuczkami – powoli do góry. Później już cały czas niebieskim, momentami przecinanym szlakiem żółtym konnym (który według mapy miał iść wzdłuż, a nie w poprzek niebieskiego). Tu już jesień jest bardziej złocista i brązowa, nie zielona jak do tej pory.

"Pachną dymy na łąkach,
Płyną z wiatrem obłoki,
Jesień polem się błąka,
Maluje wierzby, głogi"
Jesień na wsi - L. Miklaszewski / A. Przemyska

Krótki odcinek asfaltem – pod górkę, do cmentarza (który, jak się okazuje, zaznaczono na mapie – szkoda jednak, że zasłania go żółta kropka szlaku), chwila zadumy. Znaleziona kiedyś połamana granitowa płyta (zdjęcia jutro) nadal leży, patrząc od tablicy informacyjnej w lewej, odległej części, jak zwykle niepozornie wystająca spośród liści. Tylko... w tym roku dopatrzyłem się, że są to kawałki co najmniej dwóch różnych płyt. Chwila zadumy, jednak bez zniczy – pozostawienie tutaj zapalonego znicza, wśród suchych liści, z dala od siedzib ludzkich, byłoby nieodpowiedzialne i mogło grozić pożarem.

Żeby nie cofać się asfaltem, krótkie chodzenie „na czuja” sprawia, że znajduję przepiękny „kolorowy stok”. Z drugiej strony, widzianej dwa tygodnie temu (tam, gdzie zbierałem buczynę) okazuje się jednak całkowicie zielony i nieatrakcyjny. To teraz już żółtym końskim, i wychodzimy na zmierzoną już wielokrotnie drogę wzdłuż pól między Racławiem i Stanowicami. Tutaj na pewien czas mą uwagę głównie przykuło zbieranie czarnego bzu i dzikiej róży, jednak za Racławiem nie przegapiam kamiennego pomnika „Tym, którzy zostali tu pochowani”. Tu już można zapalić znicz. Taki prawdziwy, nie zamknięty już górą. Tydzień temu mocno się zdziwiłem gdy taki zobaczyłem, i przypomniały się stare dzieje, gdy co roku na 1 listopada nad mym rodzinnym miastem górowała wielka łuna z cmentarza. Teraz – gdy znicze są zamknięte z góry i robione tak, żeby nie paliły się zbyt szybko – ta łuna daje się ledwo zauważyć, a szkoda.

No, ale żeby jakąś porządną ilość owoców uzbierać, to należy robić to dalej, mimo ziąbu i przemarzniętych palców (zwłaszcza, że nie spodziewałem się takiego chłodu i ubrałem się w letnią kurtkę - na szczęście choć przezornie czapkę i rękawiczki zabrałem). Zwłaszcza, że na drodze poza owocami nic ciekawego nie widać, i dopiero po wejściu do lasu droga odzyskuje swą malowniczość i pagórkowość. A potem... już Chruścik, przejście między wioską i wysypiskiem i do domu.