wtorek, 22 grudnia 2009

Zima w Kraju Kwitnącej Wiśni















Domek Japoński, Mierzęcin

To jak już zaczęliśmy zwiedzać pałac w Mierzęcinie od tyłu (domek japoński znajduje się za pałacem, nad małym stawem - ciężko nie znaleźć), to i pierwsze zdjęcie także od tyłu:
Zawsze lubię to miejsce, choć niestety drzwi od tej strony są zawsze zamknięte


Pałac w całej swej okazałości



Lekko z boku od wjazdu, koło centralnego skweru parku przypałacowego, sąsiadując ze współczesnym polskim cmentarzem, znajduje się stary cmentarz były właścicieli tego pałacu, rodziny von Waldow. Oprócz starych, zabytkowych zniszczonych już grobów, ciekawostką są trzy niziutkie (ok. 30cm) prostokątne płyty upamietniające współcześnie zmarłych członków rodziny (najnowsza z nich ma wpisany rok 2007). Zapewne ich zwykłe groby znajdują się gdzieś w Europie, jednak w ten sposób obecny właściciel oddaje szacunek członkom rodziny ostatniego szlacheckiego właściciela tego zamku.

PS. Pałac w Mierzęcinie zajął trzecie miejsce w internetowym konkursie na "Perły w koronie województwa lubuskiego".



wtorek, 15 grudnia 2009

Trzeźwy był tylko że miał promile we krwi

Komentować tego cytatu nie trzeba, ja się dziwię, że ktoś mógł coś takiego wymyślić pisząc o jeździe samochodem... dlatego to kolejny kruczek w dziedzinie absurdów drogowych. Przebijający wszelkie tłumaczenia piratów na TVN Turbo.

niedziela, 13 grudnia 2009

Sylwetki aniołów


Oto Ja posyłam anioła przed tobą, aby cię strzegł w czasie twojej drogi i doprowadził cię do miejsca, które ci wyznaczyłem     
Biblia Tysiąclecia

"Mój Anioł"
Mój Anioł co wieczór
Pierze skrzydła w pralce
Zawiesza je troskliwie
Nad kuchennym piecem
Na gwoździu wbitym w ścianę
Wiesza aureole
I tak bardzo po ludzku
Włosy czesze przed lustrem
Rano wstaje jak wszyscy
Wkłada strój roboczy
Dzwoni z budki do Boga
I kłóci się o czyjeś jutro
A gdy wraca zmęczony
Od drzwi pyta o obiad
I zagląda do garnków
Całując mnie w ramie
Fiodor Dostojewski

Zleciał on z nieba
Chciał ludziom pomagać
Chciał im pokazać co to jest dobro, co zło
 Zleciał anioł z nieba
Chciał im dać wiarę w drugiego człowieka
Chciał im pokazać co to jest miłość
 Zleciał na ziemię
Leży na ziemi nie może się podnieść
Jest on martwy; chciał ludziom pomagać
Mu nikt nie pomógł
Autor nieznany, znalezione na angels.tivi.net





"Skrzydła"
 Odcięli aniołom skrzydła
bo dawały wolność.
Odarli z ich szat
gdyż za piękne były.
Obrzucili je błotem
bo białą skórę miały
Teraz stoją
Ranne, nagie, brudne
lecz nadal doskonałe...






Usiadł raz Anioł
Na parapecie
W białej sukience
W śmiesznym berecie
Skrzydła miał jakieś postrzępione
Sandały na nogach odwrócone
Wygląd miał raczej
Mało anielski
Sukienka w plamy
Uśmiech łobuzerski
Ale miał w sobie to coś…
Coś Wielkiego…
Mój Anioł Stróż
Nie chcę innego…

sobota, 12 grudnia 2009

Miasto Aniołów

Dzisiaj mały fotoreportaż ze zorganizowanego przez
 Świetlicę Młodzieżową "Gniazdo" 

Gorzowskiego Dnia Aniołów.



Anioły są wśród nas

I każdy ma swojego                     Stoją obok nas na przystanku...


Uczestniczą w naszych pracach - i w naszej zabawie...


Choć czasem oszukują, bo jakże bez cudu sprawić, by sanki bez śniegu jeździły...


Swym działaniem...


sprawiają, że udzie się radują i upiększają swój świat...



Czasem ledwo dające się poznać wśród tłumu.... czasem przybierające postać pięknego dziewczęcia...

Gdy chciałam Go szukać
w niebieskich przestworzach
Jego już nie było
Zabrali mu klucze
Od bram Raju
Princess, Tylko mój Anioł



a czasem dające się od razu rozpoznać...



a czasem jedynie dyskretnie zostawiające dzieło swych rąk...

Sprawdź... może ty też jesteś Aniołem... może ty też usłyszysz odgłos wschodzącego słońca... a jeśli nie, to zawsze możesz wykąpać się w oceanie ;)

czwartek, 10 grudnia 2009

A czemu nie chodnikiem?

Ja rozumiem, że gdyby nie ma chodnika, należy iść poboczem, lewą stroną drogi, ale zastanówcie się sami - czemu drogówka i PZU polecają iść lewym poboczem, gdy po prawej stronie jest piękny chodniczek? ;)

Stare Kurowo, wyjazd w kierunku Drezdenka

I znowu Lipy

I znowu w okolice Lip zbłądziłem, jednak tym razem od południa. Ot, kolejna lokalna wycieczka, tym razem w tereny już wielokrotnie zmierzone. Zaczynam od Santoczna. Kierowców uprzedzam, że na samym wjeździe do wioski, jeszcze przed rondem, są na drodze garby, oznaczone jak wysepka – sam dopiero w ostatniej chwili zrozumiałem, o co chodzi, więc należy poważnie traktować znak „strefa zamieszkania”.
Jak zawsze, trasę zaczynam od parku z XVIIwiecznym kościołem szachulcowym, z czynnym zegarem i dzwonem. Tuż przed kościołem, koło krzyża,  znajduje się głaz z ciekawą tablicą upamiętniającą powstały w 1765r. zakład metalowy, w którym wyprodukowano części do pierwszej maszyny parowej.
Idąc kawałek dalej w kierunku północnym, mijamy rzekę z urokliwym wodospadem. Trzeba dodać, że wodospad ten został stworzony sztucznie poprzez zasypywanie rzeki kamieniami i ziemią. Dzięki temu z jednej strony można było zbudować młyn napędzany wodą (obecnie znajduje się tu gospodarstwo agroturystyczne „Sanus”), ale także nastąpiło podniesienie poziomu wody w pobliskich jeziorach, dzięki czemu możliwe stało się przepłynięcie łodzią i połów ryb na największym w okolicy jeziorze Lubie. Zdjęć z wioski dziś nie umieszczam - jeszcze będzie okazja, a pogoda raczej im nie sprzyjała, więc zrobię lepsze przy następnej okazji.
Naprzeciwko wspomnianego gospodarstwa, znajduje się lapidarium, z którego właśnie pochodzi zdjęcie które umieściłem w tegorocznych wspominkach na Wszystkich Świętych.
Idąc dalej drogą, po prawej mijamy jezioro, na której piasek mieszał się z wszędobylskimi igłami jałowca, i nawet pomost pokryty był jałowcowym kobiercem.
Co prawda wzdłuż drogi przepiękne łany mchu przełamywane liścmi zbrązowiałych już paproci, a kontrastowe kolory wzmacnia woda, którą są nasiąknięte, jednak polecam na chwilę zejść ze szlaku (niebieski pieszy, zielony rowerowy) i przejść się równoległą dróżką idącą wzdłuż jeziora Mrowinko. Na mapie zastanawiać może kogoś drobny szczegół – rzeka przecinana jest drogą do Rybakowa, nie ma jednak zaznaczonego żadnego mostu. I tak właśnie jest w rzeczywistości – droga pozostała, jednak to kolejny zniszczony most, a właściwie tylko wystające słupki. A ja zmierzam dalej wzdłuż Jeziora Mrowinko, jako miejsce postoju jak zwykle obierając most na rzece łączącej jezioro Mrowinko z Lubiem. Jakoś lubię to miejsce, i mam nadzieję, że po zdjęciu widać dlaczego.
W pewnym momencie odbijam jednak od szlaków rowerowych, aby obejść jezioro Chłop ze strony wschodniej. Zaraz na początku jeziora ciekawy zagajniczek łysych drzew pokrytych jedynie porostami mchów, który zapewne późnym wieczorem mógłby być świetnym schroniskiem dla wszelkich strzyg, wiedźm, wampirów i innych potworów, choć zapewne potwory wodne wybrałyby jezioro. Na szczęście wszystkie one boją się światła dziennego (nawet tak słabego jak w ten zachmurzony, jesienny dzionek), więc nie straszony mogę iść dalej, do parkingu leśnego. A przy nim wciąż stoją stare, porzucone kanapy i śmietnik, które tworzą ciekawą kompozycję z rozczapierzonymi konarami  drzewa. Zapewne kanapy te są doskonałym miejscem aby odpocząć, jednak w tak mokry dzień siadanie na nasiąkniętych wodą materacach da efekt podobny, jak wejście do jeziora, dlatego jednak przystanek lepiej zrobić pod charakterystycznym drewnianym dachem.

Po krótkim postoju, kawałek asfaltem (czarny szlak rowerowy), a następnie skrót do zielonego rowerowego, po czym ponownie odbijam na wschód na południowym krańcu jeziora Chłop. Tym razem jednak mostem przez uroczysko-bagnistą rzekę łączącą jeziora Mrowinko i Chłop (na szczęście nie niepokojony przez żadne topielice), i od tego miejsca już najmniej ciekawy etap podróży. Najpierw las tzw. „przemysłowy”, jakby sadzony od linijki, z drogami dzielącymi las na idealnie równe kwadraty. Potem już wzdłuż jeziora Mrowinko przez letniskowe zabudowania Santoczna. Niestety, tylko sporadycznie można spotkać jakąś ciekawą zabudowę lub małą architekturę ogrodową, jak chociażby drewniany wiatrak, większość stanowią proste, mało ciekawe budynki, wśród których niebieskim szlakiem rowerowym dochodzi się do wodospadu w Santocznie. Jedyną ciekawszą atrakcję stanowią umieszczone przy drodze koliste, drewniane „kwietniki”, z czerwonono owocującymi krzewami.

wtorek, 1 grudnia 2009

Ciekawostka: już prawie woda w proszku...

Szukając przepisów na przetwory z leśnych owoców, znaleźć można różne dziwolągi, i nie zdziwi mnie, gdy kiedyś znajdę przepis na wodę w proszku. Na razie udało mi się znaleźć jedynie przepis na „suchą nalewkę” oraz „suchy sok”.

Nalewka sucha
Oczywiście, sama nalewka jest nalewką mokrą jak na nalewkę przystało, a jej nazwa pochodzi od metody jej wytwarzania. W metodzie tej owoce nie mają bezpośredniego kontaktu z ciekłym spirytusem. Do słoja wlewamy spirytus w takiej ilości, aby nigdy nie dotykał on owoców nawet, gdy puszczą one soki. Następnie na krawędzi słoja zawieszamy gazę, a na niej umieszczamy owoce. Słoik zakręcamy tak, aby końce gazy wystawały poza nakrętkę, wszak nie chcemy, żeby aby spirytus nam odparował. Opary spirytusu zaczynają krążyć w całej objętości słoika, wypłukując kolor i smak owoców.

Sok suchy czyli podróżny
Jak widać z dalszego opisu, jest to typowy „sok w proszku”. Przyzwyczailiśmy się już na polskim rynku do cukru brązowego, trzcinowego, może pora na cukry owocowe, bo tym właśnie jest staropolski „sok suchy”. A teraz już sposób jego przygotowania podany w oryginalnej, staropolskiej gwarze:
Utłucz miałko cukru i wsyp na półmisek. Wyciśnij przez serwetę owoców bzu dzikiego soku, i lej łyżeczką na cukier, mieszając go drugą łyżeczką z sokiem, gdyby się razem połączyły; nie rozcieraj jednak cukru, ale z lekka go przewracaj. Jeżeli cukier będzie białawy i suchy dodaj więcej soku. sok na to użyty, powinien być bez wody i w miarę na cukier wlany; cukier bowiem roztopiwszy się nie prędko stwardnieje. Cukier sokiem napojony, jak będzie już suchy, zsyp do słojów, zawiąż pęcherzem, w zimnem i suchem utrzymuj miejscu. 
Biorąc do użycia, zagrzej szklankę wody, wsyp do niej stołową łyżkę suchego soku, niech się rozpuści i używaj za napój. Napój ten jest przyjemny i łatwo się utrzymuje, tak w domu, jako i w drodze.
Dobry jest też sok z berberysu, pórzeczek i cytryn tym robionym sposobem.
spiżarnia wiejska 1838 rok  (więcej staropolskich przysmaków w Kuchni w ogrodzie)

poniedziałek, 30 listopada 2009

Dziki bez: na kaszel, chrząkanie i pociąganie nosem

Szukając przepisu na nalewkę z dzikiego bzu, znalazłem informację, iż jest to nalewka typowo lecznicza, która ze względu na swój smak nie nadaję się do picia „dla smaku”. No cóż, dziki bez w formie soków znam dosyć dobrze i wierzę, że trochę gorsze owoce lub niewłaściwe proporcje cukru  mogą powodować, że sok nadaje się tylko do picia z herbatą. A ciężko by było pić nalewkę z herbatą, wszak nie o to chodzi. Na szczęście znalazłem przepis, który zabija „niedobry” posmak poprzez dodanie mieszanki korzennej. Niestety, odtworzyć go muszę jednak z pamięci, gdyż strona, na której go znalazłem jest w przebudowie.
Na początku podkreślić należy, że w przeciwieństwie do innych nalewek, nalewki z dzikiego bzu nie wykonuje się bezpośrednio z owoców, a co najwyżej z soku. Świeże owoce zawierają toksyczną sambunigrynę, której pozbyć możemy się poprzez wygotowanie.
Tak więc, zaczynamy zawsze tak samo:

SOK   Z   CZARNEGO   BZU
Zebrane prosto z krzaku kiście owoców „obskubujemy” z czarnych, dojrzałych jagódek. Jak przy najbardziej nawet popularnych owocach musimy pamiętać, że niedojrzałe owoce są niebezpieczne.
Owoce mieszamy z cukrem, w stosunku 1:1, dolewamy wody (1 litr na każdy kilogram owoców). Całość gotujemy do wrzenia.

NALEWKA   Z    CZARNEGO   BZU
Gotowy sok koniecznie schładzamy do temperatury pokojowej, dopiero wtedy dolewamy do niego spirytus w ilości 1 litr na każdy kilogram owoców, z których wykonywaliśmy sok. W zasadzie w tej formie można by już zostawić, jednak warto dodać trochę dodatków korzennych. W moim przypadku były to:
- goździki (12 goździków na kg owoców),
- starta gałka muszkatułowa (1/3 łyżeczki do herbaty na kg owoców)
- cukier waniliowy (łyżeczka do herbaty na kilogram owców),
- starty cynamon (łyżeczka do herbaty na na kg owoców).
Całość przynajmniej na początku trzymać np. w garnku, żeby łatwiej móc mieszać co kilka dni.
Tak przygotowany napój zostawiamy na 2,5 miesiąca, następnie filtrujemy (i znowu warto odcisnąć owoce – tym razem od razu na gazie, bez ich przecierania. Owoce już w momencie zbierania są dosyć miękkie, a już w szczególności po wygotowaniu, nie ma więc problemu z wyciskaniem.

Co do właściwości zarówno nalewki, jak i soku z dzikiego bzu, to oczywiście zapobieganie i leczenie przeziębień. Mało kto wie, że chodzi głównie o działanie przeciwgorączkowe i pobudzające pocenie. Owoce mają też właściwości przeciwbólowe, moczopędne, przeczyszczające i odtruwające.
Nalewki można też wykonywać z … KWIATÓW DZIKIEGO BZU, ale o tej ciekawostce w maju, gdy okolice zabielą się tymi pięknymi kwiatami ;)

UWAGA!!! Przy robieniu jakichkolwiek z owoców dzikiego bzu, trzeba bardzo uważać, żeby się nie pochlapać – owoce mają też niesamowite zdolności do farbowania. Odkryli to już starożytni Rzymianie, którzy to właśnie dzikiego bzu używali do farbowania włosów.

piątek, 27 listopada 2009

Rzeka posrodku bezkresnego oceanu pol

Od rozpoczęcia pisania tego bloga, odwiedziłem już okolice na zachód od Gorzowa, na wschód, na północ – teraz przyszedł czas na południe.
Nieprzerobionym jeszcze zupełnie kawałkiem przyszłej drogi „trójki” dojeżdzam do ważnego węzła komunikacyjnego – Skwierzyny. Na rondzie zawsze wybierałem drogę na wprost (na Poznań) lub na prawo (Międzyrzecz – Zielona Góra – Wrocław), lecz teraz po raz pierwszy jadę w lewo – drogą na Murzynowo. Gdy już zaparkowałem, na początek postanawiam spojrzeć z mostu na leniwie snującą się Wartę. Następnie najkrótszą drogą wychodzę na nadwarciańskie pola. Co prawda szybko opuszczam cywilizację, jedna pobliskie trasy transportowe sprawiają, że jeszcze długo ciągnąć za mną będzie się warkot licznie przejeżdżających tam tirów. Jednak na szczęście z czasem ten dźwięk powoli ustępuje radosnemu świergotowi ptaków.
Bledną kolory i płynie, płynie
Rzeka po szarej łące
I płynie płynie nie realniejąc
Rzeką zielony zajączek 


Trzeba przyznać, że późna jesień to chyba najmniej fotogeniczna pora roku. Gdzież wiosna z zielenią, gdzież lato ze swym słońcem i ciepłem, złotej jesieni też już nie ma, gdy liście opadły, czerwieni jabłek, jarzębiny i wilczych jagód już też nie widać, a zima jeszcze nie przyszła z pięknem śniegu.
Więc wydawałoby się, że wszędzie będzie szaro i nudno, jednak wokół zielono... jak na wiosnę. Po części to pewnie zasługa  zbóż ozimych, po części jednak... to oszukana natura, która radośnie niczym na wiosnę wypuszcza nowe pędy, które może próbują dać trawom i drzewom nowe siły, jednak tak naprawdę już teraz skazane są na grudniową egzekucję, która przyjdzie z pierwszym śniegiem.
Tak więc wokół mnie, wszędzie pola, pola i pola. Cały bezkres aż po majaczące na horyzoncie drzewa – to pola. Wypłowiałe, uschnięte badyle już prawie rocznych traw mieszają się ze świeżą zielenią nowych roślinek. Spróbujcie kiedyś zerwać koszyczki takich traw czy innego zielska. Bez zastanawiania się, jaką to ma nazwę, rozetrzyjcie ją w palcach i powąchajcie. Poczujecie ziołowy zapach natury, jakże inny od kupowanych w markecie słodkich dezodorantów. Zapewne takie zapachy kiedyś były modne na wiejskich zabawach... zapewne doświadczony zielarz powiedziałby wam po zapachu, jak się te trawy nazywają, i którędy do niego doszliście. Mi pozostaje jedynie nacieszyć się tym zapachem...
W oddali pies goni sarny. Zebrane już jakiś czas temu, niezabrane do tej pory role siana powoli butwieją i rozsypują się.  Gdy dochodzę do wału przeciwpowodziowego, hałaśliwie przekrzykujące się bażanty podrywają się z pola, wystraszone, aby wylądować na ziemi zaledwie kilka metrów dalej. Jeszcze kilka minut, i dochodzę do rzeki.
Dalej, powoli wzdłuż wału. Po drodze spotykam dzikiego kota, czającego się zapewne na jakąś mysz. Zaaferowany był swym czatowaniem tak bardzo,  że nawet nie zwracał uwagi na mój, zapewne niezbyt cichy chód, dający się z daleka słyszeć dźwiękiem łamanych gałązek, deptanych traw, itp. Ale reaguje na mnie dopiero, gdy specjalnie daję mu znać o sobie swym głosem. Wtedy ucieka – i o dziwo, w biegu swymi ruchami bardziej przypomina zająca niż kota.
Rzeki jaszczurka na trawie się wije
Słońce się chyli zrudziałe
Wieczną zieloność zachować w oczach
Tak wiele pragnę tak mało 
A ja dalej idę wzdłuż rzeki. Rzeka wije się tu zakolami niczym wąż. Nawet na prostych odcinkach, jej powolny nurt rozbija się o liczne, wystające cyple ziemi i trzcin. Co rusz do lotu podrywają się kaczki wystraszone łamiącymi się pod mym butem gałązkami. Ciekawe wrażenie – najpierw słychać plusk wody uderzanej zapewne skrzydłami, potem trzepot skrzydeł panicznie młócących powietrze, a następnie po drugiej stronie rzeki widać nagły „błysk” dziesiątek, a może nawet setek białych wnętrz skrzydeł.
W pewnym momencie z daleka słyszę hałas psów z Nowego Dłuska. Potem wyczuwam charakterystyczny zapach gnojówki – można mieć pewność że żywność z Krasnego i Nowego Dłuska nie jest hodowana na sztucznych, lecz na naturalnych nawozach. Nie pociesza mnie to specjalnie, gdyż i tak nie wiem, czy kupuję żywność pochodzącą od tych właśnie rolników, za to zmuszony jestem wdychać ten specyficzny, mało przyjemny zapach.
W Krasnym Dłusku polecam na chwilę przystanąć przy starych zabudowaniach folwarcznych. I mówię tu zarówno o ośrodku „Leśny dwór”, jak i o znajdujących się mniejszych budynkach służby poza jego terenem.
Niestety, opuszczając tą wioskę, dane jest też mi odnaleźć źródło gnojówki rozlewanej na polach. Obok nowoczesnych już silosów, znajdują zapewne po-pgrowskie budynki hodowli zwierząt, najprawdopodobniej chlewni. Zapewne w jednym z nich przetrzymywane są także konie używane w Leśnym Dworze.
Po wyjściu wioski, trzymam się krawędzi lasu, wracając do Skwierzyny. Tak dochodzę do Nowego Dłuska – długaśnej wioski, a w zasadzie szeregu rzadko porozrzucanych wzdłuż przypadkowej linii gospodarstw. W jednym z gospodarstw ogromne wrażenie robi hodowla psów – wygląda to jakby ktoś do pilnowania domu oswoił sobie stado śnieżnych wilków.
A ja powoli wracam do Skwierzyny, pakuję się do samochodu i wracam do domu.


Polecam też ładniejsze, choć podkolorowane, zdjęcia bezkresnych pól autorstwa  Andrzeja Borowca 


Bledną wspomnienia i płynie rzeka
Bez końca i bez początku
Nasyć me oczy kolorem rosy
I drzwi mi otwórz zajączku 
Piosenka o zajączku, Wolna Grupa Bukowina



Szpital w upadłości

Że się rozchorowałem, to i absurdy drogowe, i kulinaria będą związane z leczeniem.

O sytuacji gorzowskiego szpitala słyszał już chyba każdy w województwie, i niejeden człowiek w Polsce. Pisały o tym dzienniki, mówiono w radiu i telewizji, ale widać niektórym to było za mało. Widać ktoś stwierdził, że... znaki drogowe też muszą odzwierciedlać stan upadłości szpitala, więc i symbolizujący to znak musi być „upadający”.

Trzeba dodać, że po upadłości i zamknięciu oddziału na Warszawskiej, znak też „upadł” i zniknął, niestety nie dane mi było obserwować „upadku” znaku.

Gorzów Wielkopolski, ul. Warszawska, okolice "czerwonego kościółka" - widok w kierunku ronda Santockiego

niedziela, 22 listopada 2009

Szlakiem księżycowych jezior

Podobno po zbombardowaniu księżyca, NASA odkryła wodę na księżycu. Amerykańscy satyrycy już nabijają się, że USA jak zwykle najpierw bombarduje, a dopiero później szuka dowodów, ale coż, taka ich specyfika myślenia. Że trochę dziwna, to postanowiłem osobiście sprawdzić tą informację i odwiedzić moje księżycowe okolice, robiąc sobie trasę wokół 5 księżycowych jezior.
Obolały po dwóch seansach filmowych przeglądu filmów rosyjskich, spędzonych na zaimprowizowanych siedzikach sali multimedialnej gorzowskiego mosartu (właściwa sala 60 krzeseł akurat była w remoncie), dosyć późno wstaję i wyruszam w „kosmiczną” podróż.
Droga jak zwykle kręta, nie tylko z powodu objazdu do Kłodawy, ale i kiepskiego oznakowania i słabej znajomości terenu Puszczy Barlinecko-Gorzowskiej. Trochę pobłądziłem, pobłądziłem, ale w końcu mój pojazd dowióżł mnie tam, gdzie miał dowieźć, czyli do Lip. Lekkie cofnięcie się na zrobienie zdjęć ładnego domku (myśliwskiego), i złamanego drzewa wiszącego nad jeziorem.
A potem  już idziemy na piechotę. Początkowo aslfaltem wzdłuż drogi do Strzelec, następnie odbijam na leśną drogę do Dankowa. A tam... Wszystko wyglądało tak, jakby jesień przygotowywała się do ustąpienia miejsca Królowej Śniegu. Chodź na drzewach liście, wszystkie już dawno brązowe, gotowe opaść na myśl o pierwszych przymrozkach czy wiatrach.

Nawet niektóre iglaki już gubią swe igły... Gdzieniegdzie jeszcze tylko rachityczne wrzosy resztką nadziei wypatrują ciepłego słońca, świadome jednak swojego bliskiego końca.
No, ale cóż, jesień czy zima, idziemy przed siebie. Na czuja, na czuja, trochę na chybił trafił byle kierunek dobry, dochodzimy do pierwszego księżycowego jeziora. I jakoś dochodzimy do pierwszego jeziora, a właściwie stawu. Tabliczka „Użytek ekologiczny” z daleka widoczna, choć nie doprecyzowano, co z tego wynika, maleństwo takie ciupcie, że w 10 minut można by je okrążyć bez nadmiernego pośpiechu, ale kategorycznie dowody są: WODA W KSIĘŻYCOWEJ OKOLICY JEST. Ale idziemy dalej.
Górą wąwozu, malowniczym łukiem przechodzimy na jezioro o jakże mało oryginalnej nazwie – Mokre. Jezioro to jest strasznie zarośnięte, prawie w ogóle nie widać go zza trzcin, za to gdy przechodzi ono w króciutką rzeczkę prowadzącą do J. Chłopek, to jego ujście tworzy przepiękne mokradła.

Ale idziemy dalej na północ, do kolejnego, nie nazwanego jeziora. Właściwie, ciężko już nazwać je jeziorem, raczej przepływowy staw hodowlany, poprzecinany groblami. Na jednej z nich – albo ślady nocnej tragedii jednego z łabędzi, albo efekt pozbywania się letnich piórek, o ile łabędzie zmieniają swe opierzenie na zimę. Generalnie, łabędzie szybko uciekły na mój widok, na ziemi jednak od groma piór. I to jeziorko obchodzę, po czym próbuję już wracać.
Niestety, wokół Jeziora Zarośniętego nie widać nic, co miałoby sugerować że jest przejście, więc mimo iż mapa mówi nie, próbuję przejść między Jeziorem Mokrym a Chłopkiem. Trzeba przyznać, że nazwa Jeziora Zarośniętego nie jest przypadkowa, widać, że to już całkiem zaawansowane stadium zarastania jeziora. Trasa coraz bardziej dzika i urocza, niestety, widoczny z daleka wąwóz wspomnianej rzeczki między jeziorami Mokrym i Chłopkiem nie daje złudzeń. Wracać trzeba. Jeszcze raz dokładnie oglądam mapę, jeszcze raz rozpoznanie terenu i... okazuje się, że kształtem nienazwanego jeziora nie ma co w ogóle się sugerować, widać ingerencja człowieka musiała je znacząco odmienić. Więc pozostaje szukać oznaczonej rzeczki, i trzeba przyznać, że jest i ona, i droga tuż obok niej. Jednak i jedno, i drugie tak zarośnięte, że już wiem, czemu ich nie zauważyłem.
Tak więc teraz obchodzę jezioro Zarośnięte i Chłopek z drugiej strony, dojście do asfaltu, krótki popas przy pięknym, powyginanym drzewie i przemoczonych kanapach (które zapewne są strasznie wygodne latem, jednak teraz, całe pełne gąbki nasączonej wodą, nie zachęcają do siadania). Jeszcze kawałek asfaltem, i udaje się złapac stopa. Niby blisko, ale to żadna przyjemność iść asfaltem, i to drugi raz tego samego dnia na tym samym odcinku. Co prawda w planie było obejście Jeziora Chłop Duży, ale że już się późno robiło, a w szczególności że chciałem zdążyć na kolejny film przeglądu kina rosyjskiego, to trzeba było sobie odpuścić.
A z Lip już samochodem do Lubociesza, przez Łośno. Wioska swą budową przypomina zwykła ulicówkę z jedną różnicą. Tutaj ma się wrażenie, że ktoś jasno i wyrażnie powiedział, gdzie ma być początek i koniec wioski (być może wynika to z otoczenia jej lasem). I że każdy chciał mieszkać przy drodze. Więc postanowiono zrobić jak najdłuższą drogę między początkiem i końcem wioski, pełną licznych zakrętów.
A potem... to już powrót przez Kłodawę i Wojcieszyce (wszak mówiłem, że jest objazd) powrót do domu.

czwartek, 19 listopada 2009

Absurdy drogowe - płatny postój taksówek


Zarówno do lasu trzeba czasem podjechać, jak i codzienne dojazdy do pracy to dla mnie 100km. Więc trochę absurdów na drodze się spotyka, i chciałbym się nimi dziś podzielić. Na początek zdjęcie postoju taksówek. O tyle specyficzny, że jak wynika ze znaków, jest to postój PŁATNY ;)

Gorzów Wielkopolski, skrzyżowanie ul. Spichrzowej i Zaułek

środa, 18 listopada 2009

Jarzębinówka

Usiądź razem ze mną, spróbuj mego wina
Z czereśni, wiśni, resztek lata
Choć jesień się zaczyna.
Tyle tej jesieni jeszcze jest przed nami.
Zdążysz wrócić do domu
Nim noc zawita nad drogami, hej


Zgodnie z obietnicą, kolejny przepis na wykorzystanie rzadko już używanych darów natury. Jarzębinę jeszcze często używają dzieci do robienia korali, mało kto jednak zna jej smak. A przecież można z niej zrobić zarówno dżem (nie próbowałem), jak i nalewkę.
Jarzębina jest zwodniczym drzewem do zbierania. W tym roku już we wrześniu kuleczki na niej zrobiły się czerwone, a liście zaczynały usychać, dlatego myślałem, że trzeba szybko, szybko ją zbierać i zalewać, bo zaraz się skończy. Jednak mimo iż wcześnie gubi liście, ze zbiorem owoców można spokojnie czekać, a zapewne smak będzie lepszy. Generalnie, jeszcze teraz na drzewach widać czerwone kępy „korali”, jedynie lekko przerzedzone przez ptaki. Nasi pradziadkowie starali się wręcz czekać do pierwszych przymrozków aby pozbyć się goryczy i szkodliwego kwasu, w obecnych czasach ten sam efekt można osiągnąć poprzez 12 godzinne przetrzymanie jej w zamrażarce.
Co do sposobów wykonania – przepisów jest wiele, jedne oparte na cukrze, inne na miodzie. Jedne każą zalewać świeże (jedynie zmrożone) owoce, inne – najpierw je opiec w piekarniku, jeszcze inne z kolei każą stosować owoce wysuszone. Ja na razie próbowałem tylko jeden, a na jego efekty przyjdzie mi czekać jeszcze prawie pół roku.

Składniki:
30 dag owoców jarzębiny (0,4-0,5litra),
0,5 l spirytusu
0,5l wody
1 szklanka płynnego miodu

Na początek oczywiście jarzębinę oczyszczamy – czyli zostawiamy same „kuleczki”, a i to przebrane z jakichś bladych jeszcze czy już czerniejących. Pozbywamy się wszelkich gałązek, które trzymają kuleczki razem, choć oczywiście jak umknie nam jedna czy druga gałązka nic się nie stanie. To zalewamy spirytusem i miodem, choć nie jestem pewien, czy całą szklanką (pierwsza nalewka po pierwszym etapie jest trochę zbyt słodka, ale może być to wina zarówno wczesnego zbierania owoców, jak i tego, że jeszcze trochę musi się przegryźć). Tak przygotowaną miksturę zostawiamy na 2 miesiące.
Po tym czasie, zlewamy cały nalew do oddzielnego pojemnika. Następnie bierzemy się za wyciskanie tego, co uchowało się w owocach, i wbrew pozorom, jest to objętościowo drugie tyle, co sam nalew, więc warto się postarać. Po kilku próbach za najskuteczniejszą metodę uważam roztarcie jagód jarzębiny na sitku tak, aby mieć pewność, że każda kuleczka pękła, ale bez wyżywania się na nich (sitko trochę się odkształca), a następnie wyciśnięcie takiego „przecieru” przez gazę. Oczywiście, zarówno sam nalew jak i cały płyn wyciśnięty z owoców mieszamy razem.
Oryginalny przepis niestety nie podaje kiedy dolać wodę, żeby całość nie okazała się zbyt silna, więc ja ją dodałem dopiero na tym etapie. Całość odstawiamy na 24 godziny.
Po całym dniu, całość filtrujemy przez gazę (kolega wspominał też o wacie, niestety, tą by trzeba wymieniać co każde 50-100ml) i rozlewamy do butelek. Teraz jeszcze je ładnie zamknąć, wynieść do piwnicy i … czekać kolejne 4-5 miesięcy.
Oprócz właściwości smakowych i kolorystycznych (gdyż czerwona jarzębina już w pierwszych dniach zabarwia spirytus na piękny, pomarańczowy kolor), ma też właściwości zdrowotne i pomaga na długotrwałe problemy trawienne, dróg moczowych, stany zapalne żył kończyn dolnych, hemoroidy i wzmacnia serce.