wtorek, 29 czerwca 2010

K.A.C. czyli Kierowca Auta Ciężarowego

W ten oto przewrotny sposób reklamują swoją imprezę organizatorzy zlotu ciężarówek w Deszcznie – czyli właśnie zlotu KAC.
I z tej to właśnie okazji na stacji benzynowej BP w Deszcznie co roku zjeżdzą się kilkudziesięciu „ciężarowców”, żeby spotkać się razem. Jest to też doskonała okazja, żeby zaprezentować sposoby upiększania swych ciężarówek, zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz. Niestety, zabrakło pięknie oświetlonych, świecących wręcz jak choinka „amerykańskich” ciężarówek, myślę jednak, że nawet dla tych, które były, warto się wybrać. Poniżej zdjęcia malunków naciężarówkowych.


Taki mały kontrast - pojazd mały z wielkim

No i jeszcze jeden kontrast - te pięknie wymalowane maki to... ŚMIECIARKA

Ten zlot co prawda ciężko nazwać wielką atrakcją turystyczną, jednak z racji bliskości Gorzowa, warto go odwiedzić. 

Będąc już w Deszcznie, warto rozejrzeć się po tutejszych złomowiskach. To właśnie tu stacjonuje kilka pojazdów z II wojny światowej. W zachodniej części wioski, po południowej stronie drogi, na jednym z placów łatwo wypatrzyć zdezelowany wóz pomocy medycznej. Z kolei po północnej stronie, daje się zauważyć dwa rozklekotane helikoptery – i na tym samym placu znaleźć można mały wóz opancerzony, wojskowego łazika, syrenkę Milicji Obywatelskiej, a także rower milicyjny (na dachu stróżówki).  Stróż co prawda najpierw zezwolił na zrobienie kilku zdjęć, ale potem bardzo nie miło wypraszał, mimo iż to jeszcze nie były godziny zamknięcia. Trzeba przyznać też, że przy wjeździe na to złomowisko często reprezentacyjnie stoi któryś z historycznych pojazdów.











A już w czwartek - legenda z Deszczna.

Gazetowe "Mapy naszych lasów"

Parę lat temu, gazety nas zaskoczyły, dorzucając płyty z filmami do papierowych wydań. Dziś to już norma, można kupić gazetę z programem do obliczania podatku dochodowego, z filmem, z grą komputerową, z mini-przewodnikiem po Polsce, z torebką. Trzeba przyznać, że Gazeta Lubuska wyróżniła się na tym tle, i oprócz całkiem nietypowych przewodników po województwie sprzedawanych poza obiegiem gazetowym, wydała „Mapy naszych lasów” i to w bardzo dokładnej skali 1:50.000, dodawanych do codziennych wydań prasy.
Niestety, „mapy” to jednak trochę szumna nazwa, tak naprawdę przede mną leży zaledwie SZKIC kartograficzny. Specjalnie rozłożyłem obok mapę zarówno Cartomedii, jak i klasyczną Głównego Geodety Kraju. I na tym tle jeszcze dobitniej widać że to zaledwie szkice, czekające na wypełnienie szczegółami kartograficznymi. Brak tu cmentarzy, polnych dróg, pojedynczych domków, małych cieków wodnych łączących jeziora, drutów elektrycznych, terenów podmokłych – słowem tego wszystkiego, co powinno być na mapie tej skali. W lasach dają się zauważyć pozaznaczane drogi leśne, choć sądząc po ich ilości to tylko te największe. Jak sama nazwa wskazuje, są to szkice LASÓW – te są rozrysowane, z podziałem na obszary leśne. Jednak poza lasami i głównymi drogami, na mapie nie ma nic więcej – nie ma warstwic (choć te akurat w naszym rejonie można przebaczyć), nie ma nawet pozaznaczanych urwistych skarp, nasypów, wąwozów kryjących strumyczki. Wioski – to jedynie pozaznaczane obrysy miejscowości, a gdzie giną te domy stojące w polu? I tak jak jeszcze chociaż pozaznaczano ścieżki w lasach, tak z lasu do lasu... przejść brak. Nie ma polnych dróg, traktów, miedz jedynie drogi samochodowe. A i w lesie – też tylko drogi na terenie lasów państwowych. Lasy prywatne – to biała, a właściwie zielona plama na mapie, teren twórcy mapy nierozpoznany.
Co do kolorów – pozornie strasznie kontrastowe. Jednak i tu widać brak doświadczenia. Na innych mapach, mimo mniejszego kontrastu, od razu widać oczka wodne. Tu – nawet jeśli zaznaczone, giną swą szarością. Czyżby obrys ciemniejszym konturem tak dużo dawał na innych mapach?
Kolejna wada – wychodząc poza granicę danego nadleśnictwa, wchodzimy dosłownie na białe plamy na mapie. Ktoś robiąc mapę danego nadleśnictwa, wyszedł z założenia, że turysta dojdzie do granicy i zawróci. Albo wyciągnie drugą mapę... Ale jak za lekko uciążliwe uważam „zmianę mapy” przy równych ucięciach map, tak zmiana mapy na łamanej granicy województwa zaczyna przypominać biegi na orientację według map typu szwajcarski ser.
Papier: no właśnie, chyba najsłabsza strona tej mapy. Wydane na papierze przypominającym kolorowe czasopisma, raczej nie sprawia wrażenie zbyt wytrzymałego. Parę wyjść, i mapa przypuszczalnie się „zeszmaci”, a dorzućmy jakieś nieprzewidziane deszcze, albo mokrą rękę wędkarza. Pozostaje ją pociąć na mniejsze kawałki i zalaminować – no, ale wtedy będziemy mieli jeszcze więcej przejść z mapy na mapę.
Kolejna sprawa, DOSTĘPNOŚĆ map. Inne mapy można kupić każdego dnia. Idziesz do sklepu, ew. szukasz w sieci, zamawiasz i masz. Z tymi nie ma tak prosto. Mapa danego nadleśnictwa dostępna jest tylko danego dnia, więc trzeba na nią polować. Nikogo nie obchodzi, że masz urlop, że dziś musiałeś zostać dłużej w pracy, że wszyscy się rzucili na mapę swojego nadleśnictwa i dla ciebie nie zostało. Nie, jeden dzień i basta. Zniszczyła ci się – trudno, było minęło, i już nie dokupisz. Aha, i trzeba przyznać, że niektóre nadleśnictwa woj. lubuskiego nie doczekają się mapy w sezonie letnim, trzeba poczekać do jesieni. 

Odwracamy mapę na drugą stronę. Zazwyczaj umieszczane są tu opisy krajoznawcze – tu jednak postanowiono umieścić trochę mniej informacji, za to nietypowych, bo krótkiej prezentacji danego nadleśnictwa, m.in. ścieżki edukacyjne. Trzeba przyznać, że tego typu informacje są pomijane nawet w przewodnikach i podziękowania dla Gazety Lubuskiej za nie.
Podsumowując: te mapy to kartograficzny mieszaniec. Obszary leśne jeszcze dające się znieść, jednak cała reszta wygląda jak powiększana na ksero mapa 1:200.000. Co prawda za te pieniądze nie można oczekiwać więcej, może jednak lepiej wydatki na mapy rozłożyć na kilka miesięcy i kupić porządniejszy zestaw? Myślę, że nawet chodzenie z map skali 1:100.000 będzie łatwiejsze, niż z tych pozornych 1:50.000.
Ale z pewnością pięknie będą wyglądały na ścianie, a Lasy Państwowe tanim kosztem załatwiły sobie wydruk nowych map do biur i leśniczówek. Za symboliczne 1,60zł, wyżej jednak oceniam naprawdę pobudzające wyobraźnię wywiady z leśnikami opowiadającymi o zwierzętach w lesie i inne artykuły w gazecie, niż samą mapę.

Wygląd: ciemnozielona, miękka okładka w delikatne, roślinne wzory, na górze biały znaczek Lasów Państwowych i jasnozielony tytuł mapy. Na środku zdjęcie z danego obszaru, poniżej czerwony znaczek Gazety Lubuskiej i Mediów regionalnych.



Wady:
  • obszar mapy kończy się na granicy nadleśnictwa, a nie jak wynika z prezentowanego kwadratu mapy,
  • szkicowe przedstawienie terenu, bez szczegółów, godne map o znacznie niższej skali,
  • brak obrysów niektórych obszarów (leśnych, wodnych) obniża ich zauważalność,
  • duże znaczki oznaczające leśniczówki zasłaniają kawałki mapy – w rejonie leśniczówki Chwalim, to żadna strata, ale już Laski czy Wachabno...
  • niektóre obszary nie mają żadnych szczegółów poza drogami asfaltowymi,
  • jakość papieru nie zapewniająca trwałości,
  • dostępność map – jeden dzień w życiu, jak ci ktoś nie wykupi w kiosku,
  • nietypowy dla map form – prawie A4 – więc niekoniecznie musi ci pasować do standardowych mapników, sakw przy kierownicy roweru, itp.
  • no i to pierwsze mapy jakie widzę, które nie mają opisów oznaczeń w obcych językach, a nie każdy domyśli się, że pomarańczowy obszar to obszar leśny będący rezerwatem...


    Zalety:
    • b. niska cena – jedyne 1,60zł, ale jeśli jesteś regularnym czytelnikiem gazety, to mapę masz za darmo,
    • zaznaczone kwadraty leśne, ułatwiające orientację w lesie,
    • dające się od razu zauważyć rezerwaty leśne (kolor pomarańczowy),
    • informator na odwrocie mapy informuje o ścieżkach edukacyjnych, niestety kosztem innych atrakcji,
    • pełne pokrycie województwa,
    • mapy scentralizowane wokół nadleśnictw, a więc większych miejscowości, więc mamy pewność, że dla każdego miasta starczy jedna mapa.   

    piątek, 25 czerwca 2010

    Starosłowiańskim zwyczajem, czyli noc świętojańska


    Jak starosłowiański zwyczaj każe, w noc poprzedzającą dzień świętego Jana nad jeziorami i rzekami odbywa się obrząd sobótki. Korzeni tego święta szukać można jeszcze w czasach przedchrześcijańskich, jednak zabawa związana z tym dniem od początku uważana była przez Kościół za grzeszną, więc nie mogąc jej wytępić, postanowiono ją adoptować. Właśnie z tego powodu nie przypada on w wynikającą z kalendarza solarnego noc przesilenia letniego, ale dwa dni później.
    I Gorzów postanowił podtrzymywać tradycję, w końcu Warta jako całkiem poważna rzeka też do czegoś zobowiązuje. Tak więc na placu przed Grodzkim Domek Kultury rozpalono duże ognisko, do którego zaczęli schodzić się (niestety, nieliczni) mieszkańcy grodu. Co bardziej zdolni, prezentowali swoje talenta muzyczne na scenie przed pałacykiem. 
    Niektórzy przyszli się tu bawić, niektórzy jednak nie odrywali się od swej pracy. Prządka przędła swe białoniebieskie szaty, kowal próbował wyczarować z bezdusznego kawałka stali coraz to bardziej fikuśne kształty, wojowie ćwiczyli strzelanie z łuku, a i bez bójek na miecze i kije się nie obeszło. Wśród rozmów wojów dawało się słyszeć pogłoski, że współcześni mongołowie do tej pory potrafią ustrzelić zająca z łuku, pędząc galopem przez stepy. Z kolei młodzież bardziej zafascynowana była Wikingami, a w szczególności podpatrzonymi zabawami. Choć bali się samemu spróbować, z rozpromienionym licem opowiadali o zabawie w cztery tarcze. Jak powiadają, grupa osiłków trzymała nad sobą 4 duże, okrągłe tarcze, a najodważniejsi (i zarazem najbardziej opojeni okowitą) śmiałkowie wchodzili na te tarcze, biegając wzdłuż krawędzi tak stworzonego okręgu. 

    Jeszcze więcej emocji wzbudzała zabawa o obco brzmiącej nazwie, skull, która nie dorobiła się jeszcze słowiańskobrzmiącej nazwy. Polegała ona na zasadzie „3xnaj: najgłębiej, najmocniej, najsilniej”. A więc najstarsi wojowie najpierw jednym haustem pochłaniali ze swych rogów piwa starając się dopić do dna, następnie najgłośniej, jak im się udawało, wydobywali ze swych gardeł bojowy okrzyk „skull”, a następnie najsilniej jak tylko mogli, walili swym łbem w stół. Na szczęście słowiańska młodzież wykazywała w tej kwestii więcej rozsądku, swojej fascynacji pozostawiając jedynie prawo biernego przyglądania się tej zabawie. Jednak i oni podpatrzyli dla siebie coś w zabawach Wikingów: przeciąganie. W zabawie tej, jeden ze śmiałków kucał na ziemi, a drugi wchodził mu na barana. Śmiałkowie będący na górze dwóch takich par łapali się za ręce, starając jak najmocniej się trzymać. Z kolei ci będący na dole, zaczynali oddalać się od siebie, starając się rozerwać tych na górze.
    No, ale co to za noc świętojańska bez wianków. Tak więc młode panny, wspomagane radami swych mam i babć, starały się upleść wianki z tych prawdziwie polskich, polnych kwiatów letnich: maków i chabrów, wplatanych w okręgi z trawy i ziela. Tak więc tuż przed północą w świetle pochodni wszystkie zeszły nad wodę, zapalając świece i puszczając wianki na wodę.
    A Warta zapłonęła falą ognia, która swą łuną oświetliła nadrzeczne budynki” - tak chciałoby się rzec, choć niektórym te słowa raczej skojarzą się z legendą o rozpalonej wódce spływającej po ulicach Gorzowa. Niestety, trzeba by mieć bujną fantazję, żeby tak właśnie określić to co się działo. Uczciwie trzeba przyznać, że wianków nie było zbyt dużo, a i świeczki miały tendencję do szybkiego gaśnięcia. Być może niskie świeczki podtapiała woda, a może ten rodzaj świeczek raczej nadaje się do palenia w miejscach gdzie nie ma żadnego ruchu powietrza – pozostaje mieć jedynie nadzieję, że za rok organizatorzy zaproponują jakiś inny rodzaj świeczek.

    Wśród lasu brzozowego biegnie droga.
    Podmokła ściółka światłem kałuż lśni
    Tam słońce tarczą swoją nie zagląda.
    spokój dostojny w bieli drzew śpi.
    Ktoś mi powiedział o takim miejscu,
    że tam zakwita paproci kwiat
    i kusi ludzi ,wieść poszła w świat.
    Mgła pochłonęła wielu straceńców.
    Źródło: Ula2ula, kobieta.pl

    Jeszcze chciałem dodać coś o kwiecie paproci. Bo to właśnie w tą noc wśród bagnistych ostępów szukano mitycznego kwiatu, który miał zapewnić na kolejny rok szczęście. Współcześni botanicy dosyć szybko wkładają ten kwiat do ogródka starych mitów i bujd, zapominając jednak, że kiedyś wiedza botaniczna nie była tak szeroka, jak dziś, a współczesna klasyfikacja biologiczna to wymysł z przełomu XIX i XX wieku.
    Tak więc z jednej strony ta sama roślina mogła mieć inną nazwę w sąsiednim rejonie, z kolei ta sama nazwa w dwóch różnych wsiach nie musiała oznaczać tej samej rośliny. Poza tym wcześniej paprociami nazywano wszelkie rośliny żyjące na gruntach podmokłych. Paprociami były zatem np.: długosz, gnieźnik, karlik, mokrzyca, nasięźrzał, parlist, podejźron, rososzka, zanognica, zapartnica, zylwa.
    Nasięźrzale, nasięźrzale,
    Rwę cię śmiale,
    Pięcią palcy, szóstą, dłonią,
    Niech się chłopcy za mną gonią;
    Po stodole, po oborze,
    Dopomagaj, Panie Boże”
    Źródło: Stara pieśń ludowa

    Z kolei można też znaleźć roślinę nazywaną „paprocią kwitnącą”, choć pod tą nazwą kryje się kilka różnych gatunków, jak chociażby wiązówka bulwkowata, długosz, fijolki (nie mylić z fiołkami – fijolki to mianownik liczby pojedyńczej), podejzron, masierzon, języcznik, i trzeba przyznać, że nazwa ta pojawia się nie tylko w języku polskim.


    Jeszcze warunek jeden jest mały.
    Dusze musi mieć, co słońcem świeci
    i innym oddaje prawdę wiary,
    oraz godności i kobiecej czci.
    Źródło: Ula2ula, kobieta.pl

    Jak więc widać, choć wydaje nam się, że Noc Kupały to jeden z bardziej nam znanych obrzędów prasłowiańskich, jednak tak naprawdę święto to obrosło już mnóstwem legend, a dojść do prawdy pewnie nie uda się już nikomu. Ciężko już nawet dojść do prawdziwego znaczenia nazwy tego święta (niektórzy powołują się na słowo kąpiel, inni na staroindyjskie znaczenie – zgromadzenie ludzi, jeszcze inni nawołują do starosławiańskiego bóstwa, które z kolei nie wiadomo czy nie było „upogańszczeniem” Jana Chrzciciela), a i sama data też często jest mylona (Noc Kupały – 20/21 czerwca, noc świętojańska – 22/23 czerwca). Ważne, że choć w sposób odbiegający trochę od oryginału, wciąż podtrzymujemy pamięć naszych przodków i starosławiańskie tradycje.
    PS. Współcześni Wikingowie niestety, zapomnieli znacznej części swych zabaw, zwłaszcza skula, 4 tarczy czy przeciągania... zresztą sami zobaczcie, jak się bawią.

    środa, 23 czerwca 2010

    Kraina wędkarzy, zaskrońców i... elektryków

    Dziś wycieczka w okolice Bledzewa. Ciepło, słoneczko, więc oczywiście nad jezioro, a najbliższe to Czaplinec. Tak więc z drogi ze Skwierzyny skręcam w przy kościele w prawo. Wraz z końcem miejscowości kończy się asfalt, dalej już tylko ciągnie się wyboista droga piaskowa wśród pól. Nic to, jadę dalej, mijam całkiem prostą, ale nietypową niebieską kapliczkę. Jeśli ktoś chce, może jechać dalej, do miejscowości o ciekawie brzmiącej nazwie Krzywokleszcz, i dalej do spalonej leśniczówki, ale opis drogi jako czołgowej nie zachęca do katowania mojego pojazdu, znacznie odbiegającego parametrami od terenowego. Więc pora wysiąść. Od drogi pożarowej nr 25 odbijam w prawo, kawałek wśród „przemysłowego lasu”, i wreszcie widać jezioro. 
    No właśnie,  WIDAĆ – ale stok nie sprawia wrażenia przyjaznego do schodzenia. Z drugiej strony, iść górą też żadna przyjemność, bo choć zbocze strome, to gęsto sobie rosną na nim drzewa, skutecznie zasłaniając widoczność. Gdy już udaje się znaleźć zejście – to z kolei dołem nie widać żadnej drogi, nawet takiej sarniej lub jeleniej. Jeziora aż tak broniącego się przed turystami to jeszcze nie spotkałem, więc trochę dołem, trochę górą, a głównie zboczem dochodzę do końca tego zbocza. Idąc chaszczami, kilkukrotnie wypłaszam duże ptaki łowne, niestety, nie powiem wam jakie.
    No właśnie, skoro jesteśmy przy ptakach. Nazwa jeziora sugeruje, że powinno być tu dużo czapli. Jak mówię, ptaki łowne spotykam, trzeba przyznać, że dosyć liczne, ale żaden z nich w locie nie wygina charakterystycznie szyi w kształt litery S. Za to na jeziorze pływa mnóstwo łabędzi. Początkowo próbuję je liczyć sztukę po sztuce – przy 30 się poddaję, reszta szacunkowo, koło setki. A to tylko te, które widzę w tym momencie, zapewne na jeziorze jest ich więcej.
    Wracając do jeziora. Woda podchodzi do samego stromego stoku. Z kolei na dole prawie od samej krawędzi stoku zaczynają się trzciny i woda. Z kolei na środku widać liczne „wyspy trzcin, które powstały zapewne dzięki wypłyceniu jeziora w tym miejscu, ale nie sądze, żeby gdzieś na ich środku znajdował się suchy ląd. Nie, te wyspy dopiero rosną.
    Tak rozważam nad zarastaniem jezior, a tu powoli kończy się skarpa. Nawet nie zauważam, jak kończy się rosnący na górce „przemysłowy las”, z kolei i od strony jeziora oprócz trzcin zaczynają się pojawiać brzózki. Z kolei do jeziora dochodzi droga, całkiem szeroka i przyjazna turyście, więc można wyjść z chaszczów.
    Jezioro powoli zamienia się w rzeczkę. Kawałek dalej znajduję przez rzekę zwalone brzózki. Nawet wzbudzały zaufanie na tyle, żeby po nich przejść, zwłaszcza że trzy zapraszająco położyły się koło siebie na różnej wysokości, niczym kładka z dwoma poprzeczkami. Tuż obok wygląd „zwalonych drzewek” zaczyna wzbudzać podejrzenia, że te brzózki same się nie złamały, że pomogły im bobry. Już chcę przechodzić na drugą stronę, coś mnie jednak tknęło, bo przecież teren podmokły, przejdę jedną rzeczkę i zaskoczony znajdę drugą – więc sprawdzam na mapie. Nie, druga rzeczka nie grozi, ale 100m dalej droga przechodzi nad rzeką, więc po co ryzykować?
    A więc zawracamy. Teraz północny brzeg. Jakże inny – nie ma żadnej skarpy, po lewej ledwie lekkie „wybrzuszenie” terenu. Krótki odcinek podmokłego terenu przypominającego ogromną polanę i znowu widać jezioro. Z wody wystaje mnóstwo palików, zapewne pozostałości po starych pomostach lub miejsc do ustawiania sieci, w końcu to kraina wędkarzy, ale cyt, nie uprzedzajmy faktów.
    Ja dalej idę szeroką drogą. Prawie prosta, tylko lekko kręta, z lewej prawie przemysłowy las sosenek, sadzonych równo jak od linijki, normalnie rzekłbym: nuda, ale coś ciekawego jest w tym terenie. Idąc dalej, mijam strasznie powykręcane drzewo, stanowiące ciekawy kontrast ze stojącą obok sosenką. Z kolei jeszcze kawałek dalej – arcydzieło inżynierii stworzonej przez przyrodę. Ogromna pajęczyna – sama właściwa pajęczyna ma rozpiętość ponad jednego łokcia, jednak to jeszcze nic. Przecież taka pajęczyna nie może sobie wisieć w powietrzu... no właśnie, pajęczyna jest zawieszona po obu stronach drogi, część pajęczych nici z kolei biegnie do ziemi lub do rosnących nad drogą drzew – jakby nie patrzeć, rozpiętość wynosi 2,5-3m. Zadziwia spryt pająka, który jakoś musiał z jednej strony na drugą się przemieszczać. Z kolei gdy spojrzeć na ziemię, znaleźć można inne malutkie, ale gęste pajęczynki, które prowadzą do małych dziurek – norek pająka ziemnego. Idę dalej, dochodzę do pierwszej grobli – tak, po drugiej stronie zaczynałem obchód tego jeziora. 
    Więc może pora posiedzieć na grobli i się poopalać? Ze środka grobli ciekawy widok na jezior, za to jeszcze większa ciekawostka w stojącej łódce – WĄŻ. Żmija to, czy zaskroniec? Trochę z obawą mu się przyglądam, zwłaszcza, że nie pamiętałem po czym rozpoznać. Więc na logikę – żmija zygzakowata, jak głosi nazwa, więc powinna mieć zygzak, a nie dwie żółte plamki? Po powrocie jeszcze sprawdzam w sieci – na szczęście dwie żółte plamki na głowie... no właśnie, ZA SKRONIAMI, czyli zaskroniec. Ale to dopiero po powrocie... A tu tych „węży” od groma, z czego większość sobie po prostu pływa w wodzie, i to całkiem sprawnie. Gdy chwilę leżę plackiem na ziemi, jeden z nich okazuje się na tyle bezczelny, że wręcz próbuje na mnie wleźć. To chyba jednak pora już iść.
    Więc z powrotem na północny brzeg, i wzdłuż jeziora. Tu już krajobraz trochę inny, miejscami od jeziora dzieli mnie trawiasty teren. Na niebie, wśród chmur daje się zauważyć baranek, leżący na zielonej połaci drzew. Próbuje podejść bliżej, żeby odsłonić się cały – niestety, główka baranka powoli przesuwa się w lewo, powoli zamieniając się w świnkę. Co prawda widać większą część całości, jednak świnka już nie wygląda tak ciekawie. 
    Za to na brzegu... plastikowe krzesełka? No tak, po drugiej stronie piękne drewniane pomosty, widać z tej strony jeszcze nie zdążono ich zrobić. A łowić ryby każdy by chciał,  przecież dochodzę do łowiska Kormoran. Druga grobla to właśnie dojście do siedziby łowiska, jednak ja dalej obchodzę jezioro, żeby dojść do niego z drugiej strony. Krótka rozmowa z właścicielem na temat hodowli, tego, ile psów pilnuje terenu w nocy (nie, nie powiem – jak nie boicie się być pogryzieni, sami sprawdźcie). 


    Za sobą słyszę sugestywne słowa gospodarza "proszę mi nie straszyć zająca".
    Ruszam dalej. Ale... w ciągu kilku minut zaczyna się robić ciemniej. Chmury powoli zasłaniają drzewo – i ewidentnie to ciemne chmury. Gdy do tego zrywa się silny wiatr, próbuje przyspieszyć – niby do samochodu nie daleko, ale nie chcę dać się zmoczyć. Pierwsza kropla, druga – jakieś siąpienia, ale kolejna kropla już duża, będzie padać. Na szczęście, z dużej chmury mały deszcz – może i postraszyło, ale skończyło się na kilku kroplach. Jeszcze tylko ostra wspinaczka po stoku (a piach spod nóg złośliwie ucieka – może nie wygląda to tak źle, ale zbocze na pograniczu wdrapywalności przy takim podłożu), kilkaset metrów w lesie, i wracamy. Jeszcze zdjęcie pola w lusterku samochodowym, i wracam.
    A nie, właściwie nie. Skoro już jestem w Bledzewie, to warto odwiedzić pobliski zabytek techniki. Jeśli właśnie jesteście w terenie, to spójrzcie na zegarek, bo od pracownika dowiedziałem się, że zwiedzanie wnętrza tylko w godzinach 12-13. Za późno? Może warto było tu zajrzeć przed wycieczką wokół jeziora?
    Mam nadzieję jednak, że do wycieczki się przygotowaliście czytając ten artykuł przed. Niestety, ja takiej możliwości nie miałem, na miejscu jestem o godzinie 15-tej. Ale znowu uprzedzam fakty.
    Więc, wyjeżdżając z Bledzewa w kierunku Skwierzyny, za mostkiem dalej warto jechać 30kmph, mimo że ograniczenie prędkości już nie obowiązuje. Kto wie, kiedy nagle trzeba będzie ostro hamować? I szukam szerokiej piaszczystej drogi w prawo – kilkaset metrów, na pewno mniej niż kilometr od mostu przez Obrę. Jadąc od Bledzewa, raczej zauważycie tabliczkę leśnictwa, niż informację o elektrowni wodnej. Tą widać lepiej jadąc od Skwierzyny, ale zapewne rano na nią nie zwróciliście uwagi? Skoro nie, to teraz szukajcie lepiej tabliczki leśnictwa (obydwie czerwone). Jak zobaczycie tabliczkę „koniec obszaru zabudowanego” to zawróćcie, ewidetnie za daleko. Zjeżdżam z asfaltu, ale droga całkiem wygodna, z dwóch stron otoczona krzewami – gdy trafia się jednak dziura w zieleni, widać piękną panoramę na pobliskie bledzewskie pola. Ale nie o pola chodziło – jadę dalej, i na skrzyżowaniu zagwostka – prawo? Na wprost? Więc na logikę – druty elektryczne zapewne będą prowadzić do elektrowni, czyli w prawo. Teraz widzę że można było spojrzeć na mapę, wszystko pięknie na niej zaznaczone – ale cóż to, ważne, że udało się trafić. 

    Jeszcze paręset metrów, i dojeżdzamy do terenu ośrodka wypoczynkowego elektrowni. Brama zamknięta, jednak bramka zapraszająco otwarta, więc rozglądając się za kimś, kogo by można spytać o pozwolenie wchodzę do środka. Spokojnie można zejść na dół, skąd widać już tamę, budynek elektrowni i Jezioro Bledzewskie – niestety, wszędzie wokół tabliczki zakazujące kąpieli. Przy tamie schodki do rzeki – ewidentnie ułatwienie dla spływowiczów, którym w tym miejscu wypadła „przenoska”. Na tamie wyraźne tabliczki o zakazie wstępu – na szczęście pracownicy wykonują jakieś prace, więc podchodzę spytać, czy można. Niestety, do środka nie można wchodzić. Korzystając z chwilowej nieuwagi, daje się zajrzeć do środka przez okienko, o wejściu do środka nie ma niestety mowa. A trzeba przyznać, że ciekawie się to zapowiada.


    No cóż, elektrownia ma prawie wiek. Dokładniej – to właśnie w tym roku minie sto lat, od kiedy po raz pierwszy popłynął z niej prąd. Od tego czasu, zachowano m.in. oryginalny model stopnia wodnego i związanych budowli technicznych, a także wyposażenie maszynowni. Z kolei od późnych lat 80-tych w budynku zaczęto gromadzić stare wyposażenie elektryczne, istny „skansen” – i pomyśleć, że od tego wszystkiego dzieliły mnie tylko jedne drzwi, do których kluczem jest „zaledwie” magiczny papierek z pieczątką i podpisem prezesa. Albo wizyta o odpowiedniej godzinie (przypomnę, nieodpłatne zwiedzanie codziennie w godzinach 12-13). Niestety, zarząd elektrowni wodnych nie przewiduje z tej okazji żadnych dodatkowych atrakcji dla zwiedzających.

    Jeszcze próba zrobienia zdjęcia (słońce złośliwie ustawiło się po niewłaściwej stronie – widać ten, kto ustalał godziny zwiedzania uwzględnił, że turyści będą chcieli też zrobić zdjęcie „zameczku”, który w godzinach 12-13 jest zapewne lepiej oświetlony), i wracam do domu. Jak komuś mało, to zapraszam do sieci. Niezłe zdjęcie osprzętu na wikipedii oraz jeszcze jedna stronka ze zdjęciami.
    No cóż, notatka zakończona, więc... może warto wybrać się na Noc Świętojańską?

    niedziela, 20 czerwca 2010

    Mobile, czyli przemysłowo czy artystycznie?

    mobil Adama Garnka - pojazd napędzany sila miesni ludzkich
    Wystawy kojarzą nam się z rzeźbą, malunkiem czy zdjęciem, których na dodatek nie wolno dotykać. Trzeba przyznać, że aktualna wystawa w Miejskim Ośrodku Sztuki daleko od tych reguł odbiega. Po pierwsze, żeby docenić wytwory artysty trzeba właśnie samemu te dzieła wprawić w ruch, po drugie – i same dzieła bardziej przypominają jakieś maszyny niż dzieła sztuki. Ale takie właśnie było założenie. Celem tych wszystkich „wytworów” nie było bycie pięknymi. Ich celem był RUCH. I właśnie stąd nazwa wystawy – MOBILE.

    maszyna do rysowania na papierze - Mobile Adama Garnka
    Jednak nie ruch konkretny, ukierunkowany na dotarcie do celu, wykonanie jakiejś pracy – nie, wręcz odwrotnie, chodzi o sam ruch, a nie jego efekty. Kto choć spróbował przejechać się chociażby rowerem artysty, wie, że to nie takie proste. Pomijając już nawet ergonomię (w trakcie pedałowania, ciężko nie rozbić sobie zębów kolanami), nietypowe rozwiązanie kierownicy zdecydowanie utrudnia jazdę.

    Gitara elektryczna do rysowania na papierze - mobile Adama Garnka
    Ta wystawa, to także ironia z otaczającego nas świata maszyn, do których zdążyliśmy się przyzwyczaić. Sami nie zauważamy, że stajemy się coraz bardziej uzależnieni od tworów techniki i zapominamy, że czasem można coś zrobić prościej samemu – ale... ale my już nie umiemy. Ileż to artykułów w sieci, że wiele osób już nie umie pisać długopisem, że tylko na komputerze (bo można kreślić, poprawiać, bo ktoś ma brzydki charakter pisma)... i chyba to właśnie miała obrazować „maszyna do rysowania na papierze”. Fakt, kółko na niej prosto narysować, jak już opanujemy „gałkologię” - ale jakikolwiek inny kształt stanowi wyzwanie. Z kolei już "gitara" elektryczna przerosła moje możliwości "artystyczne".

    rysunek namalowany gitara elektryczna - mobile Adama Garnka
    Rysunki otrzymane przy pomocy "gitary elektrycznej"

    gra w zycie
    ekran do gry w zycie - mobile Adama Garnka
    To z kolei przypomniało mi starą matematyczną grę w życie, którą w szybki sposób daje się przeprowadzać jedynie na komputerze. Jak dla mnie, to byłby idealny ekran do pokazania jej wyników. Tylko dopóki ktoś nie wymyśli jakiegoś zautomatyzowanego systemu obracania tych "klocków", to ekran raczej służy do malowania pięknych "obrazów" przy pomocy specjalnej "szczotki".

    No cóż, jednak to ciekawe zobaczyć, że z tego, co dla mnie jest codzienną pracą, ktoś potrafi wykrzesać coś oryginalnego i artystycznego.  Jeszcze przy okazji sąsiednia wystawa na temat fluksusu, i można wsiąść samochodem wrócić do domu. Choć niekoniecznie tym na zdjęciu poniżej - nie dość, że rusza "na pych" (a właściwie, to trzeba go zaciągać), to jeszcze zbyt daleko po każdym uruchomieniu nie jedzie... tak po kilkanaście centymetrów chyba. Pojazdy niedostępne na wystawie można obejrzeć także w sieci. 
    samochod - Mobile Adama Garnka
    Źródło animacji przedstawiającej grę w życie - wikipedia

    niedziela, 13 czerwca 2010

    Pałac w Sosnach

    Chciałoby się powiedzieć: pałac wśród sosen... choć jednak zewsząd otoczony zielenią, to jednak sosny stanowią tu mniejszość, o ile w ogóle daje się tu jakąś wypatrzyć. I chyba to jednak dobrze dla estetyki tego miejsca, bo sosny to jednak drzewo bardziej kojarzące się z lasem „przemysłowym”, niż z romantyzmem dzikich zielonych ostępów.
    Więc czemu w Sosnach? Bo tak nazywa się miejscowość parę kilometrów na północ od drogi Gorzów-Witnica. Skąd ta nazwa – nie wiem, bo jednak przeważają tu drzewa liściaste.
    No, ale wracając do pałacu... informacji w sieci praktycznie brak. Coś gdzieś jakieś napomknięcie, że jest – ale sami wpiszcie w googlach „pałac w Sosnach”, to zaledwie dwa linki daje się znaleźć, a i to opisy krótkie na dwa zdania. Ja o nim dowiedziałem się w czasie wędrówki poza krawędź mapy, gdy zabłąkany kierowca spytał mnie, czy do pałacu w Sosnach to w dobrą stronę jedzie. W terenie na szczęście nietrudno go znaleźć, przejeżdżając przez wioskę łatwo daje się zauważyć stare zabudowania folwarczne. Nic tylko zostawić samochód pod rozłożystym dębem po drugiej stronie drogi, i wejść między zabudowania.

    Gdy już wejdzie się za pierwsze budynki, pałac daje się zauważyć z daleka. I z daleka sprawia wrażenie, jakby gospodarz nas zapraszał – uchylona bramka, uchylone wrota pałacowe. Jednak tak, jak uchylona bramka to rzeczywistość, tak uchylone wrota okazują się iluzją. Główne wejście zostało zamurowane, a na murze zostały wymalowane drzwi. Ale trzeba przyznać, że malarz przyłożył się do swych prac – nawet iluzoryczne kolumny drzwi nie są odmalowane jednolitym kolorem, aby wierniej oddać „gryzący ząb czasu”.
    No cóż, skoro nie da się wejściem głównym, to może od tyłu? Niestety, i tu porażka. Wszystkie wejścia dosyć skutecznie pozamykane. Zajrzeć do środka się da, ale wejść nie. Zapewne ze względów bezpieczeństwa, a o zaniedbaniu tej ruiny najlepiej chyba świadczy stan tabliczki, która kiedyś miała informować o zakazie wstępu.
    Za to z boku pałacu daje się wejść do ruinki jednego z przypałacowych budynków, w tym także do piwnic. No i oczywiście przypałacowy ogród z całkiem sporym stawkiem. Warto tu choć na chwilę usiąść i pokontemplować piękno tego miejsca.
    A potem... warto przemieścić się nad pobliskie jezioro Długie, znajdujące się przy drodze na Witnicę. Choć uwagę przyciąga domek kryty strzechą w pobliskim ośrodku wypoczynkowym, jednak warto zejść na dół do pobliskiego jeziora. To jezioro ma bardzo ciekawą plażę. Z jednej strony jest to porządna, piaszczysta plaża, z przyjaznym dla kąpiącym się zejściem do jeziora. Z drugiej strony, brak mostu i naturalne otoczenie sprawia, że plaża zdaje się bardziej naturalna i ciekawa, niż „plaże dla mas” w dużych ośrodkach turystycznych, jak Nierzym czy Lubniewice. Zapewne w sezonie plaża ta jest pełna kąpiących się, jednak jeszcze teraz jest tu na szczęście raczej pusto.  

    Zadanie


    Ot, znaleziony przy drodze znak, jednak... no właśnie, co on znaczy? Zadanie? Jako znak drogowy raczej nie obowiązuje. Swym kształtem (pozioma kreska, od niej dwa "patyczki" skośnie w dół) przypomina znaki patrolowe, używane w młodości w trakcie zabaw w podchody - ale takie z kolei maluje się na ziemi, układa z gałęzi, itp., a nie nosi ze sobą przygotowane znaki, które umieszczałoby się na własnoręcznie wbitych słupkach. Więc cóż to za dziwadło?

    20.06.2010. Odpowiedź na pytanie - to nie zadanie, a przystanek "na żądanie". Ta pozioma kreska z odstającymi patyczkami to z kolei reszta rysunku autobusu. Gdy podejdzie się do znaku z bliska, to wszystko jest oczywiste, jednak z daleka to już nie takie oczywiste.