niedziela, 28 lutego 2010

Łódki czekają na odwilż


Wszelkie kolorowe łódki (i wcale nie mówię o luksusowych jachtach, a o prostych łódkach, choćby rybackich) zawsze uważałem za ciekawy temat fotograficzny, jednak tym razem trafiło mi się nietypowe ich ujęcie: nie na wodzie, gdzie zazwyczaj można je znaleźć, ale na śniegu. Miejmy nadzieję, że wraz z roztopami spłyną na rzeki i jeziora, aby tam upiększać nasz krajobraz.
Z wyjątkiem ostatniego, wszystkie zdjęcia zrobione na stacji benzynowej "Supertank" - Orlen - ul. Walczaka 109, Gorzów Wlkp.













Zdjęcie zrobione na rozlewiskach Warty, w okolicy miejscowości Jeże

Mapy "wojskowe"

Opis dostępnych map turystycznych zacznę od tych najstarszych. Kiedyś mawiano o tzw. „mapach wojskowych”, które były jakoby dużo dokładniejsze od pozostałych. Zawsze mnie to dziwiło, bo przed 1989 był tylko jeden rodzaj map, czyli właśnie mapy „wojskowe”. Oczywiście, nie były to żadne super tajne mapy, często nie były one aktualizowane od wielu lat, a ich „wojskowość" polegała na ich wydawcy. Nawet teraz, na mapach tych pojawiają się jako wydawcy: Oddział Topograficzny Sztabu Generalnego WP, Wojskowe Zakłady Kartograficzne oraz Państwowe Przedsiębiorstwo Geodezyjno-Kartograficzne. Zdarzały mi się też tak samo wydane mapy opatrzone logo Państwowego Przedsębiorstwa Wydawnictw Kartograficznych.
Jeśli chodzi o same mapy, ich zaletą jest na pewno przejrzysta, klasyczna forma. Mimo iż zawierają wszystkie ważne dla turysty informacje, włącznie z warstwicami, mapa jest bardzo czytelna i elegancka. Nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby na tego typu mapach jakaś informacja zasłaniała inną ważną. Niestety, nie jestem pewien, czy są to jeszcze mapy wydawane, na pewno jednak skale rzędu 1:50.000 są trudno dostępne, szukając w sieci trochę łatwiej skompletować skalę 1:100.000.
Na pewno charakterystyczną cechą tych map jest też oznaczanie żółtego szlaku pieszego kolorem... różowawym z dopiskiem „żółty”. A szlaków rowerowych, konnych czy innych próżno by szukać na tych mapach.
Jeśli chodzi o granice map, cała Polska została podzielona na kwadraty kartograficzne, którym odpowiadają kody typu N-33-115/116, w obrębie których wybrane zostało największe miasto, od którego pochodzi nazwa mapy (podany przykład oznacza Gorzów Wielkopolski). Zaletą tak systematycznego podziału jest możliwość rozrysowania map całej Polski. Jednak taki podział ma też ogromną wadę, widoczną w szczególności na mapie okolic Gorzowa Wielkopolskiego – miasto może trafić na krawędzi mapy, a gdy interesuje nas wędrówka wokół danego miasta, musimy kupić zupełnie inaczej nazywającą się mapę, np. Międzyrzecz.
Jeśli chodzi o papier, z którego są wydane, jest to chyba najcieńszy i najmniej powlekany papier, jednak wbrew pozorom jest to jego zaletą. Właśnie dzięki temu papier bardzo ładnie zgina się na krawędziach, co sprawia, że mapa starcza na długo. Jednak nigdy nie próbujmy jej składać na szybko – miękki papier czasem zagnie się gdzieś pomiędzy, uniemożliwiając dalsze składanie.

Podsumowując:
Wygląd: jednolity, na górze żółty pas z czarnym oznaczeniem kwadratu topograficznego i czerwoną nazwą miejscowości, poniżej na fioletowym tle zielona mapa Polski, poniżej czerwony pas z informacjami ogólnymi,

Zalety:
  • mapa przejrzysta, wysoka jakość druku, duża ilość informacji topograficznych,
  • pełne pokrycie Polski,



Wady:
  • podział na "kwadraty topograficzne" nie uwzględnia położenia dużych miast,
  • różowe oznaczenie szlaku żółtego może mylić w terenie,
  • informator turystyczny bez zdjęć,
  • mapy dawno nie aktualizowane

Wyjaśnienie

Po pierwsze, należy Wam się małe wyjaśnienie. Niestety, ostatnio pokazywały się jedynie krótkie fotoreportaże, i zapewne tak będzie jeszcze przez tydzień-dwa, jednak problemy z nogą sprawiły, że krótkotrwale zrezygnowałem z systematycznych spacerów, i wrzucam jedynie zaległe tematy dodatkowe. Mam nadzieję, że to już jednak prawie koniec choroby i niedługo znów będę miał co opisywać.

wtorek, 23 lutego 2010

Zimowe harce rowerowe

 Ja jestem spoko kolarz
A mam na imię Trish
A oto ludu wola
Cool na maxa full i ekstra
Z powodu karambola
Obsunął mi się strój
I nie wiem czemu wołam
Cool na maxa full i ekstra
Lech Janerka, Rower


Witnica, muzeum drogowskazów


"Genialny w swej prostocie i wygodzie wynalazek roweru zawdzięczamy K.F. von Draiserowi, który w drugiej dekadzie XIX wieku skonstruował dwukołowy pojazd jednośladowy poruszany poprzez odpychanie się nogami od podłoża."

środa, 17 lutego 2010

W drodze do pracy: Zaklinacze Wiosny

Takiej zimy, jak tego roku, w Polsce już dawno nie było. Wszyscy odzwyczaili się od białych dróg, lodu na chodnikach, zastępowanych szarą chlapą gdy jeden cieplejszy dzień przychodzi. Niejeden kierowca czy pieszy w duchu modli się, żeby zima już się skończyła. Jednak te modły w żaden sposób skuteczne być nie mogą. A jednak... jest jeden wyjątek. Siedziba Zaklinaczy Wiosny.
Gdy jedziemy z Różanek do Gorzowa odpowiednią porą (dodam, że chodzi o porę nocną – ale nie całą), po lewej zauważamy oświetlony „pasek”. To szklarnie, których właściciel próbuje oszukać naturę aby przyspieszyć przyjście wiosny. Robi wszystko, żeby wyhodować nowalijki. I zapewne nie chodzi tylko o doświetlanie, zapewne oszustwo polega też na utrzymaniu wewnątrz odpowiedniej temperatury i wilgotności. Szczegółów nie znam, jednak trzeba przyznać, że w nocy całość daje niesamowity efekt, który choć w małej części starałem się uchwycić na zdjęciu.

wtorek, 16 lutego 2010

Życie w kolorach black&white


W Gorzowie, wciąż zima. Co prawda w mieście śnieg powoli topnieje, jednak w nocy zamarza, pokrywając chodniki i drogi niebezpieczną warstwą lodu. Na szczęście, poza miastem sprawa wygląda ciut lepiej. Jednak i tu cała okolica sprawia wrażenie, jakby na świecie istniały tylko kolory black&white.

Twój normalny dzień 
   zawsze black and white
Kiedy kochasz się, 

   zawsze black and white
Kiedy pijesz coś, 

   zawsze black and white
Twe kolory to 

    zawsze black and white
Kombi, Black and white
Więc wyjechałem do Wieprzyc, zaraz za pętlą tramwajową skręcając za przejazd kolejowy. Oczywiście, jak zwykle problemy z parkowaniem w śniegu i żałowałem, że nie pomyślałem o ew. dojeździe komunikacją miejską, ale jakoś się udało, więc wchodzę na niebieski szlak rowerowy. W tym miejscu bardzo blisko do wału przeciwpowodziowego i Warty. Rzeki, której nie widać – cała pokryta warstwą lodu i białego puchu, co biorąc pod uwagę szerokość tej rzeki jest nie lada wyczynem. Jednak zima w tym roku dopisała, więc i Noteć, i Warta pokryły się grubą warstwą lodu, po której daje się nawet chodzić, z której to opcji skorzystałem. Rzeka... wygląda jak polana wśród drzew.
Bardziej niebezpieczny okazał się jednak powrót z rzeki na tereny rozlewiska. Widać śnieg zaczął topnieć od spodu, następnie zamarzając cienką warstwą. Postawienie nogi na takim podłożu to niezła pułapka – noga powoli się zapada w biały puch, już wygląda, że stoimy stabilnie i... nagle załamuje się pod nami lód, na szczęście pod nim znajduję się ziemia. Jednak bezpieczniej wrócić na wał przeciwpowodziowy.
Zainspirowany wystawą kolorowych baraczków ogródkowych w mosarcie, próbuję bawić oczy kolorystyką zbitej z przypadkowych elementów altanki, spotkanej przy drodze, i idę dalej.
Krok po kroku, dochodzę do zakola Warty, a także nowego mostu obwodnicy. Tutaj skupisko ptactwa wodnego korzysta z roztopów, które dają szansę na pożywienie się. Na szczęście, budując most nie zapomniano o turystach i mieszkańcach, pozostawiając drogę pod mostem.
Stąd spacer wałem do Jeżyków, gdzie spokojnie robię postój i rozgrzewam się gorącą herbatą z termosu, i dalej do przodu. Po drodze próbuję upolować aparatem bażancicę, jednak ta ciągle chowa się za drzewami. Trzeba przyznać, że w tej okolicy bardzo łatwo spotkać ptaka, który z nieznanych mi przyczyn dworował na królewskich stołach.
Z wału (i szlaku rowerowego) schodzę w Jasińcu, aby drogą wśród wierzb powoli wracać do domu. Po prawej mijam zarośnięty poniemiecki cmentarzyk, z którego prawie nic nie pozostało. Nawet z opisującej go tablicy, pozostała jedynie metalowa konstrukcja. Dalej już wszędzie bezkresne, białe połacie pól, gdzieniegdzie jedynie przerywane jakimś domem, czy pojedynczym drzewem. Dalej wchodzę na ważniejszą drogę – pod nogami zamiast śniegu mam czarny asfalt, po obu stronach drogi zwaliska po odśnieżaniu. Tak, mijając okoliczne wioski, dochodzę do Wieprzyc.
Jednak, aby nie wychodzić na ulicę Kostrzyńską, ostatni odcinek przechodzę torami kolejowymi. Co prawda tory do Kostrzyna choć trochę są odśnieżone, jednak dla pewności wybieram nieużywaną odnogę z Myśliborza. Śnieg skutecznie zasłania szyny i podkłady kolejowe, ledwo dające się zauważyć spod spodu.
PS. I taka ciekawostka – mimo zimy, w tym roku już nawet wyrosły pierwsze bazie. Widać, wiosna idzie...


piątek, 5 lutego 2010

-15°C: Gdy zamarzają baterie

-15°C jest wtedy, gdy zamarzają baterie. Dziesięć zdjęć, i aparat mówi: Wymień baterie. Więc robimy kilka zdjęć, i chowamy baterie głęboko pod pazuchę. Ciągłe rozpinanie kurtki, zdejmowanie rękawic, żeby wyciągnąć baterie z aparatu – to wszystko zajmuje czas, a za chwilę powtórka rytuału, bo po przejściu krótkiego kawałka znalazło się nowe, ciekawe ujęcie. Pal licho, jeśli jesteś sam, wtedy wystarczy być samemu cierpliwym, jednak gdy na spacer wyruszysz ze znajomymi... musisz liczyć także na ich cierpliwość.

Samo robienie zdjęć też do przyjemnych nie należy. Zdejmujesz rękawice, ustawiasz aparat, i... palce już kostnieją. Z kolei, w grubych rękawicach nie da się nawet wcisnąć przycisku migawki, a co tu mówić o jakichkolwiek ustawieniach. Jakież to kombinacje człowiek wymyśla, żeby wreszcie zrobić zdjęcie. Pomocny okazuje się kawałek gałązki, klucze od samochodu... ale tylko gdy aparat stoi na statywie. A jak robić zdjęcia z ręki, skoro tylko na specjalne okazje zabieram ze sobą statyw? A co z parą, która osiada na okularach z każdym oddechem i zasłania całe zimowe piękno?
Trzeba przyznać, że zima potrafi zaspokoić najbardziej wyrafinowane gusta estetyczne, dać doskonały temat do zdjęć fotografom, jednak... potrafi być dla fotografa także okrutna, a zdjęcia okupić trzeba poświęceniem. Jednak z drugiej strony, to właśnie te dni wyrywają nas z monotonii cotygodniowego pstrykania i budzą w nas dozę kreatywności. Więc dobrze, że są one na tyle często, żeby każdy miał okazję je zauważyć, jednak na tyle rzadko, żeby nie okazały się nadmiernie uciążliwe.
PS. No dobra, zdzierżę jeszcze codzienne nawet skrobanie przedniej szyby samochodu... ale jak mi lód zamarznie na przedniej soczewce aparatu to już będzie ewidentny znak, że to już za zimno na robienie zdjęć. A te, jak widać, niektórym udają się jeszcze w skrajnie niskich temperaturach -88°C.
Źródło fotografii: www.szczecin-gorzow.pl

czwartek, 4 lutego 2010

Dzień leniwca (i porzuconych stodół)



To już z założenia miał być krótki spacerek, choć nie spodziewałem się, że aż tak.
Poprzez Gralewo i Santok dojeżdżam do Promykowa. Na wysokości Gralewa, wokół drogi rozpościerają się bezkresne, białe pola od których odgradza mnie wysoka kopa „śnieżnych kamieni”. Jednak już za Santokiem, drogi stają się równie białe, jak przyległe do nich pola. Przejeżdżam przez całą wioskę, trochę problemów ze śniegiem przy parkowaniu i ruszam w drogę.
Dalsza droga do leśniczówki wyraźnie przetarta przez samochody, jednak o możliwościach terenowych znacznie wyższych niż moje auto. Za to doskonale się po takiej drodze idzie, bez wpadania głęboko po kolana w śniegu, co już za chwilę mnie spotka. Dobrze, że chociaż śnieg przyprószył koronę drzew, dzięki czemu krajobraz nie jest taki szary jak tydzień temu.
Gdy dochodzę do leśniczówki, jak zwykle zbaczam do pobliskiej, porzuconej stodoły. Z daleka pięknie wygląda na tle śniegu, jednak głęboka warstwa nieubitego puchu przypomina, że jednak lepiej było dojść do niej drogą. Ale jak już raz wpadłem w śnieg do połowy łydek, to już za późno żeby się wycofywać. Zwłaszcza, że tylko idąc od tej strony daje się dostrzec podobieństwo stojącego obok, przyprószonego śniegiem drzewa do kwitnącej wiśni.
Dalsza wędrówka tą drogą jednak zaczyna wiać nudą. Jak do leśniczówki droga była szeroka, a szeroko rozstawione drzewa tworzyły piękny krajobraz, tak teraz wygląda to jak zwykła leśna dróżka. Dlatego postanawiam z niej zboczyć, i tu zaczyna się forsowanie śniegu. Gdzieniegdzie dziewiczy śnieg, jedynie gdzeniegdzie przełamany śladami kota-wędrownika z pobliskiej leśniczówki. Jeszcze raz skręcam, znowu na drogę z wyjeżdżonymi koleinami i... tu już nie daje się patrzeć przed siebie.
Otaczająca zewsząd biel sprawia, że słońce, w którego kierunku podążam, zdaje się być jeszcze silniejsze, wręcz oślepiające. Śniegowy puch, który do tej pory mienił się drobnymi odblaskami jakby go ktoś diamentowym pyłem przyprószył, teraz przypomina raczej jednolite lustro. Dlatego znów odbijam w bok, do torów.
Do tej pory wydawało mi się, że tory kolejowe zawsze zapewniają dobre warunki, niezależnie od pogody. Co prawda próbując iść po podkładach krok trzeba mocno wydłużyć, jednak zawsze można iść między torami, na zawsze twardej nawierzchni. Poniżej może być błoto, trzęsawisko, a na nasypie zawsze jest w miarę twarda, wygodna nawierzchnia. I tu daje się zaskoczyć – nawet tory są równo przysypane śniegiem, który ledwo lekko zapada się przy krawędzi z metalowymi czubkami szyn. Dodam, że próba przejścia po szynach do prostych nie należy, już schodząc z nich, znowu zapadam się po kolana w biały puch.
Próbując znaleźć tkwiący gdzieś w otchłani pamięci pobliski uroczy zagajnik, dochodzę do przejazdu kolejowego – tak, tego, który kiedyś opisałem w absurdach. I trzeba przyznać, że znak został obrócony do właściwej pozycji, jednak sposób wykonania tej pracy zasługuje na kolejny odcinek absurdów.
Z przejazdu wchodzę w pobliski zagajnik, jednak to nie ten. Zrezygnowany, przystaję na herbatę, przy okazji przypadkowo sprawdzając głębokość śniegu. Jednak gdy pomiar zaczyna dochodzić do głębokości 1 termosu, wolę nie sprawdzać, czy to na pewno już koniec, obawiając się o odzyskanie „przyrządu pomiarowego” i jakże cennej, gorącej zawartości.
Stąd już spokojny powrót krawędzią lasu do samochodu. Teraz zwracam uwagę na oryginalne ogrodzenie domu, przy którym zaparkowałem. Zamiast płotu, dom otacza armia drewnianych wojowników, którzy pilnują spokoju domu.
I znowu wyjazd nieodśnieżoną drogą, przystanek pomiędzy Promykowem a Santokiem na krótką sesję zdjęciową (kolejna, trzecia już dziś porzucona stodoła – druga na terenie leśniczówki) i wracam do domu.

wtorek, 2 lutego 2010

Drogowskazy, drogowskazy...

Tegoroczna zima w lubuskim, aczkolwiek łaskawa kierowcom i energetykom, raczej nie sprzyja fotografom. Z zazdrością oglądam piękne zdjęcia zimy dostępne w internecie, z tęsknotą spoglądam na swe zdjęcia z Myśliborza i... niestety, tego już pewnie w tym roku nie doświadczę. Jednodniowy deszczyk i plusowe temperatury „spłukały” z drzew tą piękną szadź, a lasy wszędzie są szare.
Za to nareszcie udało się dojechać do Witnicy. Od początku roku planowałem – i co roku coś sprawiało, że jechałem gdzieś indziej. A Muzeum Drogowskazów ciągle wydawało się nurtujące.  Trafić do niego bardzo prosto. Wjeżdżamy do Witnicy główną drogą z Gorzowa, jedziemy cały czas prosto, mijamy browar (który podobno można zwiedzić, włącznie z degustacją 22 lokalnych marek), i na kolejnym skrzyżowaniu znajdujemy pierwszy ciekawy drogowskaz. Niestety, zdjęcia nie zrobiłem od razu, a w drodze powrotnej zapomniałem, ale zapewne jeszcze wrócę do drogowskazu na przeprawę promową w... KŁOPOTOWIE.
Jednak akurat ten drogowskaz nie jest jeszcze częścią muzeum, więc skręcamy w stronę przeciwną, no i dalej już pobłądzić się nie da, bo droga lekko zakręca w lewo i z daleka widać różne dziwadła.
Trzeba przyznać, że autor nazwy Muzeum dosyć luźno ją potraktował, bo oprócz klasycznych kamieni milowych i drogowskazów drogowych, znajdujemy też tu kamienie milowe ludzkiej cywilizacji (takie jak żarna młyńskie, rower czy masz radiowo-telewizyjny), jak i „dziwaczne” drogowskazy, jak chociażby drogowskaz uczuć ludzkich czy ptasi drogowskaz. Jeśli akurat nie leży wszędzie wokół śnieg, można nawet przysiąść na ozdobnej ławeczce – tym razem jednak ławeczka przysypana była warstwą śniegu.
Zresztą, pogoda wręcz poganiała żeby nie przystawać lecz iść dalej. Nawet zrobienie zdjęć wymagało ogromnego samozaparcia. Jedno pstryknięcie, ręce szybko z powrotem do rękawiczek, chwila na ich wygrzanie, kolejne, i taki rytuał co chwila powtarzany.
Więc nie zwiedzamy całego Muzeum, ale zagłębiamy się w las. Początkowo ubitą drogą, jednak w którymś momencie okazuje się, że prowadzi tylko do prywatnych posesji, więc w kopnym śniegu, po krótkim, aczkolwiek stromym stoku do innej ścieżki, która doprowadza nas do jednego z licznych na Witnej jezior i ośrodka „Leśne Ustronie”. Miejsce to jest zapewne centrum tras nordic walkingu, nas jednak bardziej interesuje wejście na jeziorny lód, co zapewne bliższe było średniowiecznym nordyckim wędrowcom czy wojownikom.
Po lodzie daje się przejść wzdłuż szerszej części jeziora, jednak północna, zarastająca część pokryta była „lodowymi plamami”, które sugerowały kruchość podłoża. Tak więc trzeba było wrócić na „suchy ląd” (który jednak, na złość, sprawiał że spodnie szybciej się moczyły niż „na jeziorze”). To jeszcze kawałek wzdłuż jeziora, niestety prawie że przemysłowym lasem, i dochodzimy do uroczego mostku, który stał się pretekstem do popasu. Kawałek na północ wzdłuż rzeki, parę urokliwych fotografii i... krzaki tak gęstnieją, że trzeba zawrócić do mostku. I powoli wracamy do domu, bez większych atrakcji po drodze.
Generalnie, jak już wspomniałem, ani zima nie zachwyca swą zimowością, ani też nie wybrała mi się tym razem specjalnie ciekawa trasa, więc odkrywanie uroków podwitnickich lasów będzie trzeba jeszcze powtórzyć. Ale oczywiście muzeum drogowskazów polecam, zarówno jako ciekawostkę, jak i doskonałe miejsce do zjeżdzania z dzieckiem na sankach.