piątek, 6 listopada 2009

(nie tak całkiem) Złota polska jesień

Aby uniknąć tabunów szalonych kierowców na drogach, groby swych bliskich odwiedziłem tydzień wcześniej. Jednak w dzień 1 listopada nie wypadałoby wręcz nie odwiedzić jakiegoś cmentarza, więc mój wybór padł na stary, porzucony cmentarz, o którym pisałem dwa tygodnie temu. No, ale jakoś do niego trzeba najpierw dojść.


"Las się cały mieni,
Złoci i czerwieni,
czary to jesieni"
Jarzębinowa piosenka - F. Rybicki/M. Szypowska
Tak więc zacząłem od Chruścika. Co prawda zapachy nie najpiękniejsze, jednak niska temperatura mocno zmroziła i zapachy, więc jakoś znośnie dało się wysiąść z samochodu przy wysypisku, a stąd już do lasu. Ze względu na ten właśnie niechciany obiekt użyteczności publicznej, zapewne mało kto zapuszcza się w jakże te urokliwe okolice. Dodam, że zapach kończy się tuż za ścianą lasu, i tam też zaczyna się piękno natury (choć w okresie wiosennym, i między samą wioską i wysypiskiem jest pięknie). Tak więc czerwonym szlakiem przed siebie. Dosyć szybkie ochłodzenie w tym roku spowodowało, że w wielu miejscach liście nie zdążyły się zazielenić. I tak właśnie jest tutaj – nadal żółć i czerwień są tylko drobnymi plamami na tle zieleni. Jednak jak zwykle nie zawodzą tutejsze pagórki i kręte dróżki, którymi dochodzę do wiaduktu. Nauczony doświadczeniem, wolę nie iść dalej tym szlakiem – zmierza z powrotem do „cywilizacji” w postaci osiedla bloków w Łupowie, po czym gdzieś ginie z powodu kiepskiego oznakowania. Więc na skuśkę do niebieskiego szlaku – i dziwię się, czemu tędy szlak nie prowadzi, bo i droga przyjemniejsza i ładniejsza, i mostek ciekawy po drodze, ale cóż to. Dochodzimy do szlaków rowerowych: zielonego i niebieskiego, z nimi podążamy przez chwilę w lewo (na południe), po czym odbijamy w prawo na szlak niebieski... i nareszcie odnajduję znaleziony kiedyś cudowny trawers. No tak, szlak pieszy poszedłby na skróty, dosyć stromo pod górę, a rowerem trzeba łuczkami, łuczkami – powoli do góry. Później już cały czas niebieskim, momentami przecinanym szlakiem żółtym konnym (który według mapy miał iść wzdłuż, a nie w poprzek niebieskiego). Tu już jesień jest bardziej złocista i brązowa, nie zielona jak do tej pory.

"Pachną dymy na łąkach,
Płyną z wiatrem obłoki,
Jesień polem się błąka,
Maluje wierzby, głogi"
Jesień na wsi - L. Miklaszewski / A. Przemyska

Krótki odcinek asfaltem – pod górkę, do cmentarza (który, jak się okazuje, zaznaczono na mapie – szkoda jednak, że zasłania go żółta kropka szlaku), chwila zadumy. Znaleziona kiedyś połamana granitowa płyta (zdjęcia jutro) nadal leży, patrząc od tablicy informacyjnej w lewej, odległej części, jak zwykle niepozornie wystająca spośród liści. Tylko... w tym roku dopatrzyłem się, że są to kawałki co najmniej dwóch różnych płyt. Chwila zadumy, jednak bez zniczy – pozostawienie tutaj zapalonego znicza, wśród suchych liści, z dala od siedzib ludzkich, byłoby nieodpowiedzialne i mogło grozić pożarem.

Żeby nie cofać się asfaltem, krótkie chodzenie „na czuja” sprawia, że znajduję przepiękny „kolorowy stok”. Z drugiej strony, widzianej dwa tygodnie temu (tam, gdzie zbierałem buczynę) okazuje się jednak całkowicie zielony i nieatrakcyjny. To teraz już żółtym końskim, i wychodzimy na zmierzoną już wielokrotnie drogę wzdłuż pól między Racławiem i Stanowicami. Tutaj na pewien czas mą uwagę głównie przykuło zbieranie czarnego bzu i dzikiej róży, jednak za Racławiem nie przegapiam kamiennego pomnika „Tym, którzy zostali tu pochowani”. Tu już można zapalić znicz. Taki prawdziwy, nie zamknięty już górą. Tydzień temu mocno się zdziwiłem gdy taki zobaczyłem, i przypomniały się stare dzieje, gdy co roku na 1 listopada nad mym rodzinnym miastem górowała wielka łuna z cmentarza. Teraz – gdy znicze są zamknięte z góry i robione tak, żeby nie paliły się zbyt szybko – ta łuna daje się ledwo zauważyć, a szkoda.

No, ale żeby jakąś porządną ilość owoców uzbierać, to należy robić to dalej, mimo ziąbu i przemarzniętych palców (zwłaszcza, że nie spodziewałem się takiego chłodu i ubrałem się w letnią kurtkę - na szczęście choć przezornie czapkę i rękawiczki zabrałem). Zwłaszcza, że na drodze poza owocami nic ciekawego nie widać, i dopiero po wejściu do lasu droga odzyskuje swą malowniczość i pagórkowość. A potem... już Chruścik, przejście między wioską i wysypiskiem i do domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz