wtorek, 27 lipca 2010

(Marzęcin) - spalona wieś

(Marzęcin), bo tak niektóre mapy zaznaczają lokalizację tej wsi, której próżno by szukać na googlach czy nawet w terenie. Młyn, którego nie ma, domy bez ścian i fundamentów... jedynie mgliste wspomnienie przeszłości. Tak, to ten sam Marzęcin, o którym tak pięknie opowiadał pan Czesław Rzepicki ze Ściechowa. Długo szukałem tej wioski w sieci, na mapie też nie wiedziałem co znaczą nawiasy wokół nazwy miejscowości, a dopiero gdy tu przyjechałem,  zrozumiałem, że to właśnie to miejsce dawnych walk.
Ale po kolei, czyli jak zwykle zaczynamy od samochodu. Do Kłodawki i na Mironice dojechać prosto, potem zaczyna się błądzenie. Zjazd z głównej drogi na szczęście w wiosce jest tylko jeden, więc ciężko go pomylić. Mimo wszystko, warto "pobłądzić" i przejechać, aby przejechać przez zakręty w wiosce, a póżniej jeszcze kawałek równie kręta drogą przejechać przez wąwóz. A potem zastanowić się, jak bezpiecznie zawrócić pomiędzy kolejnymi zakrętami ;)
Jakoś udaje się zawrócić do wioski i skręcić we właściwą drogę,  i zbliżam się do rybackiego campingu-łowiska.Tu uwaga, kilka metrów dalej jakaś paskudna nierówność sprawia, że głuchym stuknięciem kończy się uderzenie bliżej nieustaloną częścią podwozia w wystającą brukową kostkę – na szczęście poza jękiem, samochód nie wykazuje żadnych złych objawów. Kilka kilometrów na czuja, szukam miejsca do zaparkowania – na szczęście, akurat trafiłem, bo o tabliczce na Marzęcin trzeba wcześniej wiedzieć, żeby ją zauważyć. Jeśli dojechaliście do skrzyżowania dwóch dróg ubitych, to znaczy że pora popracować nad czuciem odległości w samochodzie, albo uważniej pilnować licznik. I wrócić się kawałek. Jeśli jednak udało wam się trafić, to pora dać odpocząć samochodowi, a samemu stanąć na nogach.
Szeroką drogą idę do wioski. No właśnie, ciągle mówię o wiosce, a tu nigdzie domów nie widać. Owszem, drzewko bzu sugeruje, że na ziemi tej mieszkali ludzie, ale gdzie domy? Kawałek dalej pamiątkowa kamienna tablica. Obok już bardziej współczesna w wyglądzie (choć chyba wcale nie młodsza), drewniana tablica, której przekaz najlepiej podsumowuje leżąca na niej... krowia czaszka. Na tablicy informacja tablica, że w tym miejscu stała wieś, która została spalona w 1945r. przez Sowietów. Resztki domów zostały rozebrane bodajże 40 lat później. A więc to ciągłe poczucie, że ktoś ciągle obserwuje... czyżby to duchy mieszkańców tej wsi?
Tuż obok kierunkowskazy – do młyna, na cmentarz... mnie zainteresował młyn, zwłaszcza że akurat kierunek zgodny z obranym. Niestety, z młyna nie zostało absolutnie nic, jezioro spiętrzane jest przez typową zaporę na rzece. Co gorsza, chmury zaczynają sugerować, że trochę ciąży im ta woda, i chętnie by jej się trochę pozbyły. Na szczęście, nie są w tej kwestii zbyt konsekwentne, inaczej szybko wróciłbym do samochodu. Tak więc żółtym szlakiem konnym/zielonym szlakiem pieszym zaczynam obchodzić jezioro Kabatki Duże. Droga pięknie wżyna się wąwozem w pobliskie wzgórze, aby tam podstępnie szlaki się rozdzieliły. Nieuważny turysta zapewne pogodni do przodu zielonym szlakiem, jednak dzięki mapie udaje się wypatrzyć czarny szlak rowerowy (z żółtym konnym). Droga ciągnie się wśród takiego prawdziwego lasu, wśród porozrzucanych drzew, w poprzek licznych pagórków. To taka, która nie zachwyca żadnym ciekawym krajobrazem, ale za to bardzo miło się taką idzie. Nie powiem wam, na czym to polega, o tym trzeba się przekonać samemu.
Niestety, słabe oznakowanie sprawia, że czarnego szlaku nie udaje się upilnować, więc żółtym końskim wychodzę na dużą polanę przeciętą brukiem. Tak, to kolejny dziś szlak, rowerowy czerwony, którym dochodzę do drugiego końca rowerowego czarnego. Zamiast skrótem, doszedłem tu brukiem, wśród niziutkich sosenek, a deszcz znowu nieśmiało zaczyna sugerować, że pora się wynosić. Aluzja została źle zrozumiana – zamiast zawrócić, chowam się przed nim w las. Tym samym schodzę ze szlaku na nieoznakowaną ścieżkę wzdłuż jeziora Kabatki, które powoli przechodzi w jezioro Gołębie. Po prawej dziki las, przerywany jedynie stromą skarpą. Kolejne miejsce, które warto obejrzeć, choć ciężko zrobić ciekawe zdjęcie. Zwłaszcza, że deszcz zdecydował się wreszcie, że  dziś sobie jednak popada. Nie pozostaje nic innego, jak przyspieszyć kroku, żeby szybciej wrócić. Oczywiście kurtki przeciwdeszczowej nie mam, bo gdy wyjeżdżałem z Gorzowa, świeciło słońce wyraźnie dające do zrozumienia, że do końca dnia leniwie będzie się snuło do linii horyzontu, i że w tym upale nie w głowie mu żadne zabawy w chowanego z chmurami. Na szczęście, kolejny wąwóz, tym razem w poprzek okazuje się drogą w Kabatce. Droga kilkoma zakrętami wije się w nierównym terenie, wśród licznych mini-jeziorek, aby wreszcie mostkiem przerzucić się na drugą stronę rzeki. Znów kawałek brukiem, jednak od razu szukam normalnej leśnej drogi – i wygodniej, i zawsze to bliżej, czyli szybciej można się schować przed deszczem. Na szczęście ten deszcz to wciąż kapuśniaczek, więc idąc drogą pod drzewami nawet mocno się nie moknie, na szczęście na przystanek udaje się znaleźć sarni paśnik. Chwila na łyk wody, czekoladę, i dalej w deszczu. Droga bez szlaku nie zawsze chce kręcić się we właściwym kierunku, kilka zakrętów i nie zawsze jestem pewien czy idę we właściwym kierunku, jednak z daleka daje się zauważyć znajoma już polana, a chwilę później kierunkowskazy. Złośliwy deszcz... akurat w tym momencie przestaje padać, bo co to mu za radość padać na kogoś, kto w każdej chwili może schować się w samochodzie?

Skoro przestało padać, to można jeszcze na cmentarz. Kawałek drogi, potem za zwalonymi drzewami zasłaniającymi tabliczkę daje się zauważyć ścieżkę w bok. Potem... już tak nie do końca wiadomo jak, dróżka wygląda jak sarnia. Ale biały dywan konwalii mówi, że już blisko. Nie wiem czemu, ale stary, porzucony cmentarz wydaje mi się najbardziej odpowiednim miejscem na szukanie konwalii. Czy dlatego, że doskonale rosną w zacienionych miejscach? Czy dlatego, że choć piękne, pełne są zabójczych toksyn? Czemu w średniowieczu uznawano je za symbol zbawienia?


Dziewczyna  poruszała się  wolno od grobu do grobu .
Większość nagrobków  była  zniszczona , najstarsze zrównały się  prawie  z  poszyciem leśnym .Tam, gdzie płyty nagrobne były jeszcze w dobrym stanie ,Zosia odczytywała imiona , nazwiska i daty .
- Panie Edwardzie, tutaj leży przewrócony krzyż, cały porośnięty mchem. A tu są groby małych dzieci, proszę zobaczyć. Wkoło dużo, dużo konwalii.  Przykucnęła, czyściła ręką zasypane liśćmi i  igliwiem płyty
- Ta dziewczynka miała trzy latka. Ten chłopiec pięć. A tutaj leży rodzeństwo, które zmarło w tym samym dniu. Dziewczynka - cztery latka, a braciszek osiem. Musiało coś się stać! Pewnie jakieś nieszczęście.  Jeszcze przez chwile postała przy grobach małych dzieci i poszła dalej. Zatrzymała się przy leżącej płycie, którą z trudem postawiła i oparła o drzewo. Z uwaga czytała wyraz po wyrazie.”
Zdzisław Kulawinek, Tam gdzie rosną konwalie - trochę dłuższy, bardzo ciekawy fragment znajdziesz tutaj 

Wracając, jeszcze trzeba się pożegnać z milczącymi obserwatorami, duchami byłych mieszkańców, którzy pilnują tego terenu, no i z krowią czaszką. W spokoju i zadumie można wrócić do domu, aby poszukać w sieci jeszcze trochę o symbolice cmentarnych kwiatów.


Najbardziej spektakularnym przedstawicielem pierwszej grupy jest róża: […] białe róże symbolizują miłość Matki Boskiej do Syna oraz zmartwychwstanie; czerwone róże – Mękę Pańską; kolce róż – cierpienie, grzech, koronę cierniową. Także bluszcz zaczyna symbolizować zmartwychwstanie i nieśmiertelność duszy. Przykładami roślin symbolicznych, które wraz ze swą symboliką zaczynają pojawiać się na cmentarzach są: barwinek, czworolist, konwalia i lilia. Barwinek symbolizował raj, wieczność, nieśmiertelność; czworolist, nazywany Crux Christi, z uwagi na układ liści przypominający krzyż – Mękę Pańską; konwalia – zbawienie; lilia – światłość wiekuistą i odpuszczenie win.[...] Astry, z uwagi na białą lub fioletową barwę kwiatów (obecnie spotykana gama kolorów tych kwiatów jest dziełem hodowli prowadzonej głównie w drugiej połowie XIX i w XX wieku) symbolizują troski i pogrzeb. Aksamitki w krajach Ameryki Łacińskiej kwitną w okresie dnia Wszystkich Świętych i z tego względu określane są mianem Flor de muero – kwiatów śmierci.

PS. Konwalie pod koniec sierpnia? Oczywiście, że to nie tak – wycieczka do zapomnianego miejsca zapodziała się gdzieś na dwa tygodnie w mrokach pamięci, a w międzyczasie słońce tak się rozochociło, że nie pasowało mi pasować o deszczowym dniu i miejscu tak pełnym zadumy. Więc pozostało poczekać, aż trafi się jakiś deszczowy dzień (a dla większości Polski, to nawet tydzień silnych deszczów).

wtorek, 20 lipca 2010

Kwiaty polskie, czyli kolorowa Wojna o Piękno

Na początku było zboże… jeszcze zielone, jeszcze niedojrzałe, nie marzące jeszcze nawet, by stać się chrupiącym chlebem. Młode niczym dziecięcy podlotek, wyciągało się do góry, byle bliżej życiodajnych promyków słońca.

Okolica była jednolita, jednak ten porządek próbowały zakłócić kwiaty. Najpierw nieśmiało, po jednym, po dwa, po jednej kwitnącej gałązce, ciągle malutkich kwiatów.

To było ledwie ostrzeżenie. Entropia i chaos do boju rzuciły armatnie mięso: chabry.Te, niczym przeciwpiechotne miny wybuchały wokół intensywnym błękitem.

Lecz chaos i entropia dopiero zaczynają atak, wyciągają swe działa i armaty. Momentalnie całe pole pokrywa się czerwienią maków. Tych, które swą magiczną moc zawdzięczają krwi poległych pod Monte Cassino…

Kosmate gałązki, będące jeszcze do niedawna ledwie nieśmiałą forpocztą Wielkiej Armii Kolorów, żwawym fioletem oznaczają miejsca wygranych walk. Tak, to wyka, rozochocona przewagą sprzymierzeńców,  pokazuje swą rolę w walce.

Na skrzydle króluje biel. To polny rumianek zajmuje obszary, z których bezwzględnie wyrugował zboże. Teraz rozwiesza swe flagi, białe ze słoneczną żółcią na środku.


Zwycięzcy powoli mieszają się ze sobą. Szczęśliwi, wysoko podrzucają swe kolorowe czapki. Tak, wygrana, WYGRAAAANAAAA!!!
Tak, po raz kolejny Armia Entropii i Chaosu wygrały z Porządkiem wojnę o Piękno. Chcąc uczcić pamięć bohaterów walk, spytacie, gdzie się wojna odbyła, gdzie postawić pomnik? Ta wojna co roku się odbywa, na każdym polu i niejednej łące. I co roku zwycięzcy są ci sami, choć wyczerpani ustępują po pewnym czasie miejsca bezlitosnym kombajnom… Nie wierzycie? Sprawdźcie za rok sami...

poniedziałek, 12 lipca 2010

Kłodawa, jakiej zapewne nie znacie

Kąpielisko w Kłodawie zna chyba każdy. Mało kto jednak rusza się choć krok dalej, a przecież ta miejscowość ma także inne uroki, i nie mówię tu wcale o jej zabytkach.
No, ale wycieczkę zaczynam właśnie na kąpielisku. Na początek trzeba oczywiście zaparkować samochód, i tu zaskoczenie – w tym roku nie ma chłopców zbierających opłaty za parking. Za to od razu daje się zauważyć wiejski domek, który kryje się w gąszczu traw, dzięki czemu nabiera uroku.

Samo kąpielisko pomijam, bo nie przepadam za tłumnymi plażami. Wybieram raczej wąską dróżkę wzdłuż jeziora. Po przeciwnej stronie jeziora szybko pomyka kajakarz. A ja co chwila mijam liczne malutkie zejścia do jeziora, z których większość mogłaby służyć za małe plaże, a na niektórych z nich znaleźć można ślady po ognisku. Panujący upał staje się choć trochę mniej uciążliwy, gdyż droga oceniona jest przez rosnące drzewa. Po drodze mijam ogrodzone pole, przepięknie ukwiecone wyką, a tuż obok, malutki strumyczek. Przypomina on pewną piękną jesień, gdy zarówno on, jak i droga mieniły się kolorami opadłych liści, choć byłem pewien, że i ten strumyczek, i ta droga były gdzie indziej – no, ale i strumyk się zgadza, i ogrodzone pole.
W międzyczasie mija mnie kajakarz, ten sam, którego wcześniej widziałem po drugiej stronie jeziora. Trzeba przyznać, że porusza się po wodzie zdecydowanie szybciej niż ja po drodze.
Jeszcze kawałek, i dochodzę do końca jeziora. Spróbowałbym je obejść, jednak wiem, że wtedy będę musiał wyjść na asfalt, a to żadna przyjemność. Więc tylko kawałek, za to przy samym jeziorze, po terenie lekko podmokłym. Całkiem przyjemna okolica, całkiem dzika, choć wszędzie wokół niestety daje się znaleźć śmieci.

Tak więc zawracam, a na południowym końcu jeziora wybieram wąską, przetartą ścieżkę wśród polnych kwiatów, która prowadzi na nowe osiedla. Tu odbijam w kierunku Srebrnej. Początkowo jakąś piaskową, szeroką drogą, jednak z niej zauważam obniżenie terenu. To wyrobisko po starej części kopalni. Tak, kopalni, choć mało kto wie, że w okolicach Gorzowa mamy kopalnię. Co prawda chodzi tylko o kopalnię piasku, jednak to właśnie tak dumnie brzmiącą nazwę nadał temu terenowi jego zarządca. Teraz po starej kopalni pozostał tylko ogromny lej o kilkudziesięciometrowej głębokości i kilkusetmetrowej szerokości, na którego dnie powstał mały staw. Powoli go obdchodzę, żeby wyjść na kolejną drogę, tym razem prowadzącą do nowej „kopalni”, jak dumnie wypisano na tabliczce, obok zakazu wstępu.
Więc do wyboru zostają dwie drogi: albo szeroka, którą wielkie kamazy wywożą „urobek”, przy okazji wzniecając tumany kurzu, albo… na przełaj, wzdłuż Srebrnej, przedzierając się przez chaszcze. Chyba nie muszę pisać, co wybrałem? Tak więc idę wzdłuż wąwozu, a zewsząd otaczają mnie szemranie strumyka i świergot ptaków. Niestety, miejscami chaszcze są tak gęste, że postanawiam wyjść z zadrzewionego terenu na pole, i dalej miedzą przed siebie. Po prawej, wśród zbóż kolorowo rozkwitają maki i chabry, po lewej – głównie nieprzebyte pokrzywy. Pokrzywy tak gęste, że gdy z daleka słyszę pomruk niczym jakiegoś wodospadu, nie udaje mi się dotrzeć do źródła dźwięku. Mapa też nie pomaga, pokazuje w tym miejscu jedynie rzekę.

Więc cóż pozostaje? Dalej przed siebie, do samotnego gospodarstwa na bocznej drodze z Kłodawy do Wojcieszyc. Na jego skraju, przy silnie nachylonym stoku – stara, porzucona brona, która doskonale komponuje się z zielenią drzew i błękitem nieba. Potem jeszcze kawałek w kierunku Wojcieszyc, lekko pod górkę, licząc na ciekawą panoramę polną, niczym w okolicach Bledzewa. Niestety, teren jest tu bardzo płaski, jednak kolorowe polne kwiaty sprawiają, że strata nie jest tak wielka. Postanawiam więc zawrócić. Idąc od gospodarstwa w kierunku Kłodawy, z obydwu moich stron siatka, odgradzająca pole. Zdawałoby się, że tutaj maki zostały zamknięte za siatką, niczym więźniowie, jednak niektórym udało się uciec bliżej drogi. Wokół także białe baldachy kwiatów dzikiego bzu, doskonały surowiec na nalewkę. Gdy ubita polna droga przechodzi w asfalt, dalej przy drodze wyrastają w małych kępkach kłosy, niskiego jeszcze zboża.
Kto nie próbował, niech zerwie jeden taki kłos, wyłupie pojedyncze ziarnko i oczyści je z zielonej otoczki. To, co zostało, niech rozgryzie… w ten sposób dobry gospodarz poznaje, czy to już czas żniw, choć na razie mączna zawartość jeszcze lekko wilgotna. Uwagę amatorów kwiatów przykują z kolei liczne łubiny…
I w ten sposób powoli dochodzę już do głównej drogi Kłodawa-Wojcieszyce, a stąd do parkingu przy jeziorze. I to by było tyle na dzisiaj, a już wkrótce zdjęcia polskich polnych kwiatów...

środa, 7 lipca 2010

Zabawy perspektywą

Po pierwsze, powiększ te zdjęcia, klikając na nie. Na małych zdjęciach nie widać efektu. Coś wam nie pasuje w tym zdjęciu? No nie uwierzę, że znacie Strzelce Krajeńskie tak dobrze, by zauważyć, że rybak siedzi nie w tą stronę, co trzeba, że budynek Domu Kultury stoi w drugą stronę...



Ależ oczywiście, że to nie to. Dziwność zdjęć polega na... obróceniu perspektywy, dzięki czemu to, co widzicie na górze, to odbicie w lekko falującej wodzie, a ta ostra część na dole, to bezpośredni obraz. Prawda, że fajny efekt? Ciekawostką jest jednak to, że pierwsze zdjęcie wydaje się dużo lepiej skadrowane, gdy odbijemy jeszcze zdjęcie w poziomie, natomiast dla zdjęć bardziej odległych takie obracanie nie robi większego wpływu. No cóż, i perspektywa musi kryć w sobie jakieś tajemnice.



A tu z kolei coś innego. Odpowiednie ustawienie się miało zapewnić, że człowiek zjeżdżający na linie jest wrzucany do kotła gorzowskiej zupy jako „mięso”. Efektu niestety nie udało się uchwycić, człowiek okazał się zbyt mały, jednak wyszedł zupełnie ciekawy efekt – że gar, w którym gotowała się zupa, wydaje się wielki, niczym jakiś silos.Przydałoby się jeszcze pobawić głębią ostrości, żeby liście z tyłu były nieostre, ale i tak cierpliwości wymagało to zdjęcie, żeby i utrafić z momentem kiedy człowiek jest nad kotłem, i żeby kucharz akurat nie wszedł w kadr (a co podszedłem robić zdjęcie, to zaczynał się kręcić wokół kotła).  Kto był na obchodach Dni Gorzowa wie, że ten garnek nie miał nawet pół metra wysokości...

czwartek, 1 lipca 2010

Legenda o Bartoszu z Deszczna, co ze Śmiercią w kręgle koścmi pogrywał

Bartosz nigdy nie był lubianym dzieckiem. Bez ojca, uznany za dziecko Szatana, być może dlatego, że urodził się w czasie burzy, tej samej, której piorun sprawił, że zgorzało pół wsi, zabierając z tego świata 30 ludzi. Po trosze przyczyniła się do tego opinia o jego matce, rzekomej czarownicy. No cóż, parała się mało zrozumiałym zawodem, zielarstwem, uważanym za będące na pograniczu magii. Nikomu nie pasowało, że w przeciwieństwie do innych, zawsze pachniała ziołami i kwiatami a nie krowim gnojem. To, że starzała się wolniej niż inne kobiety w jej wsi, też nie przysparzało jej dobrej opinii. Gdyby nie magiczne wywary na miłość, lubczyki, ale także leki na poważne choroby, już dawno by ją wyrzucili ze wsi. Tylko ze względu na nią uznawali jej syna, choć nie darzyli go miłością. A już szczególnie dzieci – wiadomo, jak traktują odmieńca. Jednak dziś, na jej pogrzeb, stawili się wszyscy mieszkańcy wioski – któryż mieszkaniec wsi może mieć pewność, nie padnie na niego jakiś pośmiertny urok? Trzeba przyznać, że z obawy o swe życia szybko się uwinęli z przygotowaniami. Gdy już jednak ciało spoczęło w czeluści ziemi, gdy już żadna groźba nad mieszkańcami wsi nie wisiała – dzieci zrobiły się odważne, i zaczęły w Bartosza rzucać kamieniami i go wyzywać. Więc uciekał od nich, byle dalej. Dziwnym trafem wieża kościelna była otwarta, co się rzadko zdarza, i tam właśnie uciekł Bartosz. Gdy uciekał po schodach, przystanął, bo kogoś zauważył, więc zatrzymał się i ukłonił nieznajomej... przecież mama zawsze kazała być mu kulturalnym, a trzeba przyznać, że Bartosz był posłusznym dzieckiem
- Dzień dobry, czi prziszła się Pani sze mną pobawić?
***
Nigdy nie wiedziała czemu, jednak Śmierć zawsze lubiła tą wieżę. Gdy obowiązki sprawiały, że trafiała do Deszczna, zawsze znalazła wolną chwilę, żeby pokontemplować, odpocząć od pracy. Nie ona sobie wybierała tą pracę, szczerze mówiąc, nienawidziła jej, jednak cóż jej przyszło? Każdy losował, każdemu się mogło trafić, padło na nią. Dobrze, że chociaż padło na kogoś odpowiedzialnego, nie daj Boże trafiła my się ta trzpiotka, Psota, a osnowa świata wielokrotnie byłaby poddawana próbie wytrzymałości, nie wiadomo, czy wszystkie by przetrwała? Ech, dobrze, że choć ma czas odpocząć, podziwiać piękno okolic z tej wieży. Kiedy to ostatnio? Tak, kilka lat temu, wtedy miała dużo roboty, nie to co dziś, ledwie jedna osoba, samotna matka.
Z zamyślenia wyrwał ją głos... niewinne, sepleniące pytanie dziecka. Zaskoczenie. Przecież wszyscy którzy ją zobaczyli, zawsze dostawali zawału ze strachu, a potem krążyły opowieści, że każdy, kto zobaczy ją umierał. Przecież to nie jej wina, czego dowodem jest to dziecko. No właśnie, dziecko, co ono chciało? Odpowiedziała „tak”, nie zastanawiając się, co miałaby znaczyć tak lakoniczna odpowiedź...
- To w czo się bedziemy bawić?

Bawić? Jakie bawić? Aaa, dzieci, zabawa... no właśnie, w co? Przecież to tak odległe czasy, kiedy Śmierć była dzieckiem, kiedy sama się bawiła. Jakieś dawne wspomnienia... jakieś kołki, uderzające w nie kulki i radość. Co to było? Skąd wziąć jakąś kulę? Nagle doznała olśnienia. Złapała dziecko za rękę i zaprowadziła do piwnicy, tam ustawiła kości (i nie pytajcie skąd się one tam wzięły, nie mnie znać jej magię) i pchnęła czaszkę... Tak, dziecko się ucieszyło, to chyba o to chodziło. Dziecko samo ponownie poustawiało kości, pchnęło czaszką, znowu poustawiało wywrócone kości i pociągnęło ją za rękę...
- Teraś ty, teraś ty...
***
Zabawa obudziła w Śmierci wspomnienie dawnej radości. Spodobało jej się tak bardzo, że gdy tylko miała chwilę, wracała do tego małego kościółka, i dołączała się do zabaw dziecka. Jednak należało uszanować pewne zasady.
- Pamiętaj Bartoszu – jej głos dudnił wśród kamieni tworzących sklepienie – możesz przychodzić tu zawsze, nawet gdy mnie nie ma, możesz się tu bawić, ale nigdy, PRZENIGDY – nagle jej głos się zmienił, a wielkie litery dawało się słyszeć w brzmieniu każdej głoski – NIE WOLNO CI NIC ZABRAĆ Z TEJ KAPLICY.
No i jeszcze jeszcze bardzo ważna rzecz – za każdym razem zabrać ze sobą kości, żeby tubylcy ich nie znaleźli. Tak, Śmierć zawsze poważnie podchodziła do swoich obowiązków, nawet gdy chodziło o posprzątanie po zabawie.
***
Bartosz stawał się szczęśliwszy z dnia na dzień. Przecież miał przyjaciela! Promieniejący uśmiech nie mógł ujść uwadze mieszkańców dziecka, podobnie jak częste wizyty „dziecka Szatana” w kaplicy. Każdy się bał wejść do kapliczki w czasie, gdy ON tam był, bo choć wśród czarownic nigdy nie było posiadającego moce piekielne mężczyzny, jednak kto wie, do czego zdolne jest „dziecko Szatana”? Plotkom nie było końca, a wieśniacy wymyślali coraz to bardziej niewyobrażalne historie. Ale może spróbować spytać samego Bartosza?
Więc on im wszystko opowiedział, opisał tajemniczą kobietę i zabawy. W głowach chłopów zaświtała z czasem myśl, że tą kobietą może być Śmierć (sam chłopiec, jak się okazało, nie wiedział, kim jest „tajemnicza pani”). Więc początkowo w ich sercach budził się strach i trwoga, a chłopca chcieli wysłać na egzorcyzmy do księdza. Jednak z czasem w głowie sołtysa, starego już chłopa choć nieskorego do trumny, poświtała inna myśl: A gdyby tak Śmierć pochwytać i uwięzić? Dosyć szybko myśl tą podchwycili i inni mieszkańcy, z nadzieją zaczynając przyłączać się do jego zabaw, oczywiście nie wtajemniczając go w swoje zamiary. Jednak Śmierć zawsze (no, z jednym wyjątkiem) była ostrożna i unikała ludzi. Kolejne nieudane próby pozbawiały chłopów nadziei na nieśmiertelność, a ich początkowe rozczarowanie zaczęło ustępować miejsca rozdrażnieniu, a z czasem – gniewowi. Tak więc chłopiec miał już przeciw sobie nie tylko dzieci, ale także oszukanych dorosłych. Cała wioska czuła się oszukana i coraz mniej wierzyła w stwierdzenia, że przecież „tajemnicza pani” nie przychodzi codziennie.

***
- Ale psecież ja nie kłamie! Ja ją widziałem, ona naprawdę czasami pszychodzi!
- To czemu MY jeszcze jej nie widzieliśmy, chłopcze? Tyle raz się z tobą bawiliśmy, i nigdy nie przyszła? Nie oszukaj nas więcej, Dziecię Szatana! Wiemy, kim była twoja matka, wiemy, kim jest twój ojciec!
Czemu oni mnie nie lubią? Co mam zrobić, żeby znów się ze mną bawili? Jak mam ich przekonać? Ja im wszystkim pokażę, oni się przekonają... W głowie Bartosza rodziło się coraz większe zwątpienie, gdy wpadł na pomysł: zabierze jedną kość z kapliczki, przecież Śmierć nie doliczy się jednej małej kostki, przecież nie zauważy? Tak, ja im pokażę, że to prawda, że nie oszukuje...
***
Jak pomyślał, tak zrobił. Następnym razem, gdy bawił się ze Śmiercią, specjalnie wyczekał do momentu, gdy Śmierci został tylko jedna kość do zbicia. Tak, do wszystkiego podchodziła poważnie, więc i tym razem, w takim momencie, skupiła się tylko na kości i czaszce... Delikatne pchnięcie, pozornie w niewłaściwym kierunku, jednak czaszka w pewnym momencie obraca się na oczodole, przetacza się kawałek dalej, znowu zatacza i delikatnie wywraca kość. Śmierć skupiona na rzucie, nawet nie zauważa jak stojący za nią Bartosz szybko chowa jedną małą kosteczkę. Bartosz z wielkim trudem ukrywał swą radość przez kolejnych kilka rund, a zdziwioną Śmierć zapewniał, że to wynik jego ciągłych wygranych, a trzeba przyznać, że tak dobrze nie szło mu jeszcze nigdy. Zmęczony, grzecznie pożegnał się ze Śmiercią i po schodach zaczął wchodzić do wyjścia. Jednak gdy był już u szczytu schodów, z kieszeni jego zgrzebnych spodni wypadła skradziona kostka i zagrzechotała na schodach.
- Chłopcze, chciałeś mnie oszukać mimo iż powiedziałam, że nie możesz wynosić żadnej kości. Niestety, muszę uczynić swą powinność i cię zabić!

Śmierć, zawsze obowiązkowa, mimo szczerego bólu podeszła do ściany. Chwila zwątpienia – nie, przecież ona musi, ona nie może ryzykować losu świata i się zamachnęła, przecież musi być być głucha na strachliwy płacz dziecka...
- Ale ja nie chciałem, ja...
Głos dziecka utkwił w gardle, gdy ostrze kosy przecinało jego ciało. Gdy upadał, z kamieni dobyło się tylko delikatne tąpnięcie...
***
Gdy szli na niedzielną mszę, chłopi zauważyli ciało chłopca na schodach. Nikt nie podejrzewał, co się chłopcu przydarzyło. Przygotowania do pogrzebu prowadzone były jeszcze w większym pośpiechu, niż przygotowania do pogrzebu jego matki... Przecież to już dwie wiosny chyba minęło, jak pochowali czarownicę, a tu dziś chowają przy niej jej dziecko. Ksiądz odprawił modły nad jego grobem, bez uzasadnienia trzykroć po trzykroć kropiąc ziemię wodą święconą, tak dla pewności. Nie płakali chłopi za Bartoszem. Jak bali się jego matki, tak bali się jego, a przecież, w przeciwieństwie do matki, niczym się wiosce nie przysłużył. Tak więc chłopi odetchnęli z ulgą, i czem prędzej zapomnieli. Umiejscowiony w kącie, zaniedbany grób szybko zarósł łubinami, a pamięć o Bartoszu i jego matce, zielarce, szybko przeminęła. A jednak... nie, nie do końca, bo wśród kupców przybywających do grodu Landsberga z odległych krain, czasami słychać pogłoski, że ktoś widział Śmierć z tajemniczym dzieckiem. Kto wie, może to właśnie Bartosz z Deszczna?

PS. od autora: Niniejszy tekst jest próbą rekonstrukcji legendy Deszczna, według której miejscowy chłopiec grywał w kręgle ze śmiercią, używając do tego właśnie kości i czaszek. Według legendy, dziecko zostało zabite przez śmierć jako kara za próbę ukradzenia jednej z kości. Z kolei pomysł schwytania śmierci i uzyskania nieśmiertelności to odległe wspomnienie bajki z dzieciństwa, niezwiązanej z regionem. A imię chłopca? Może to ze względu na pobliską naleśnikarnię „U Bartosza”, zwłaszcza, że imię (w tej formie) chyba mało już popularne w czasach obecnych, kojarzyć się będzie ze starymi czasami.