wtorek, 27 lipca 2010

(Marzęcin) - spalona wieś

(Marzęcin), bo tak niektóre mapy zaznaczają lokalizację tej wsi, której próżno by szukać na googlach czy nawet w terenie. Młyn, którego nie ma, domy bez ścian i fundamentów... jedynie mgliste wspomnienie przeszłości. Tak, to ten sam Marzęcin, o którym tak pięknie opowiadał pan Czesław Rzepicki ze Ściechowa. Długo szukałem tej wioski w sieci, na mapie też nie wiedziałem co znaczą nawiasy wokół nazwy miejscowości, a dopiero gdy tu przyjechałem,  zrozumiałem, że to właśnie to miejsce dawnych walk.
Ale po kolei, czyli jak zwykle zaczynamy od samochodu. Do Kłodawki i na Mironice dojechać prosto, potem zaczyna się błądzenie. Zjazd z głównej drogi na szczęście w wiosce jest tylko jeden, więc ciężko go pomylić. Mimo wszystko, warto "pobłądzić" i przejechać, aby przejechać przez zakręty w wiosce, a póżniej jeszcze kawałek równie kręta drogą przejechać przez wąwóz. A potem zastanowić się, jak bezpiecznie zawrócić pomiędzy kolejnymi zakrętami ;)
Jakoś udaje się zawrócić do wioski i skręcić we właściwą drogę,  i zbliżam się do rybackiego campingu-łowiska.Tu uwaga, kilka metrów dalej jakaś paskudna nierówność sprawia, że głuchym stuknięciem kończy się uderzenie bliżej nieustaloną częścią podwozia w wystającą brukową kostkę – na szczęście poza jękiem, samochód nie wykazuje żadnych złych objawów. Kilka kilometrów na czuja, szukam miejsca do zaparkowania – na szczęście, akurat trafiłem, bo o tabliczce na Marzęcin trzeba wcześniej wiedzieć, żeby ją zauważyć. Jeśli dojechaliście do skrzyżowania dwóch dróg ubitych, to znaczy że pora popracować nad czuciem odległości w samochodzie, albo uważniej pilnować licznik. I wrócić się kawałek. Jeśli jednak udało wam się trafić, to pora dać odpocząć samochodowi, a samemu stanąć na nogach.
Szeroką drogą idę do wioski. No właśnie, ciągle mówię o wiosce, a tu nigdzie domów nie widać. Owszem, drzewko bzu sugeruje, że na ziemi tej mieszkali ludzie, ale gdzie domy? Kawałek dalej pamiątkowa kamienna tablica. Obok już bardziej współczesna w wyglądzie (choć chyba wcale nie młodsza), drewniana tablica, której przekaz najlepiej podsumowuje leżąca na niej... krowia czaszka. Na tablicy informacja tablica, że w tym miejscu stała wieś, która została spalona w 1945r. przez Sowietów. Resztki domów zostały rozebrane bodajże 40 lat później. A więc to ciągłe poczucie, że ktoś ciągle obserwuje... czyżby to duchy mieszkańców tej wsi?
Tuż obok kierunkowskazy – do młyna, na cmentarz... mnie zainteresował młyn, zwłaszcza że akurat kierunek zgodny z obranym. Niestety, z młyna nie zostało absolutnie nic, jezioro spiętrzane jest przez typową zaporę na rzece. Co gorsza, chmury zaczynają sugerować, że trochę ciąży im ta woda, i chętnie by jej się trochę pozbyły. Na szczęście, nie są w tej kwestii zbyt konsekwentne, inaczej szybko wróciłbym do samochodu. Tak więc żółtym szlakiem konnym/zielonym szlakiem pieszym zaczynam obchodzić jezioro Kabatki Duże. Droga pięknie wżyna się wąwozem w pobliskie wzgórze, aby tam podstępnie szlaki się rozdzieliły. Nieuważny turysta zapewne pogodni do przodu zielonym szlakiem, jednak dzięki mapie udaje się wypatrzyć czarny szlak rowerowy (z żółtym konnym). Droga ciągnie się wśród takiego prawdziwego lasu, wśród porozrzucanych drzew, w poprzek licznych pagórków. To taka, która nie zachwyca żadnym ciekawym krajobrazem, ale za to bardzo miło się taką idzie. Nie powiem wam, na czym to polega, o tym trzeba się przekonać samemu.
Niestety, słabe oznakowanie sprawia, że czarnego szlaku nie udaje się upilnować, więc żółtym końskim wychodzę na dużą polanę przeciętą brukiem. Tak, to kolejny dziś szlak, rowerowy czerwony, którym dochodzę do drugiego końca rowerowego czarnego. Zamiast skrótem, doszedłem tu brukiem, wśród niziutkich sosenek, a deszcz znowu nieśmiało zaczyna sugerować, że pora się wynosić. Aluzja została źle zrozumiana – zamiast zawrócić, chowam się przed nim w las. Tym samym schodzę ze szlaku na nieoznakowaną ścieżkę wzdłuż jeziora Kabatki, które powoli przechodzi w jezioro Gołębie. Po prawej dziki las, przerywany jedynie stromą skarpą. Kolejne miejsce, które warto obejrzeć, choć ciężko zrobić ciekawe zdjęcie. Zwłaszcza, że deszcz zdecydował się wreszcie, że  dziś sobie jednak popada. Nie pozostaje nic innego, jak przyspieszyć kroku, żeby szybciej wrócić. Oczywiście kurtki przeciwdeszczowej nie mam, bo gdy wyjeżdżałem z Gorzowa, świeciło słońce wyraźnie dające do zrozumienia, że do końca dnia leniwie będzie się snuło do linii horyzontu, i że w tym upale nie w głowie mu żadne zabawy w chowanego z chmurami. Na szczęście, kolejny wąwóz, tym razem w poprzek okazuje się drogą w Kabatce. Droga kilkoma zakrętami wije się w nierównym terenie, wśród licznych mini-jeziorek, aby wreszcie mostkiem przerzucić się na drugą stronę rzeki. Znów kawałek brukiem, jednak od razu szukam normalnej leśnej drogi – i wygodniej, i zawsze to bliżej, czyli szybciej można się schować przed deszczem. Na szczęście ten deszcz to wciąż kapuśniaczek, więc idąc drogą pod drzewami nawet mocno się nie moknie, na szczęście na przystanek udaje się znaleźć sarni paśnik. Chwila na łyk wody, czekoladę, i dalej w deszczu. Droga bez szlaku nie zawsze chce kręcić się we właściwym kierunku, kilka zakrętów i nie zawsze jestem pewien czy idę we właściwym kierunku, jednak z daleka daje się zauważyć znajoma już polana, a chwilę później kierunkowskazy. Złośliwy deszcz... akurat w tym momencie przestaje padać, bo co to mu za radość padać na kogoś, kto w każdej chwili może schować się w samochodzie?

Skoro przestało padać, to można jeszcze na cmentarz. Kawałek drogi, potem za zwalonymi drzewami zasłaniającymi tabliczkę daje się zauważyć ścieżkę w bok. Potem... już tak nie do końca wiadomo jak, dróżka wygląda jak sarnia. Ale biały dywan konwalii mówi, że już blisko. Nie wiem czemu, ale stary, porzucony cmentarz wydaje mi się najbardziej odpowiednim miejscem na szukanie konwalii. Czy dlatego, że doskonale rosną w zacienionych miejscach? Czy dlatego, że choć piękne, pełne są zabójczych toksyn? Czemu w średniowieczu uznawano je za symbol zbawienia?


Dziewczyna  poruszała się  wolno od grobu do grobu .
Większość nagrobków  była  zniszczona , najstarsze zrównały się  prawie  z  poszyciem leśnym .Tam, gdzie płyty nagrobne były jeszcze w dobrym stanie ,Zosia odczytywała imiona , nazwiska i daty .
- Panie Edwardzie, tutaj leży przewrócony krzyż, cały porośnięty mchem. A tu są groby małych dzieci, proszę zobaczyć. Wkoło dużo, dużo konwalii.  Przykucnęła, czyściła ręką zasypane liśćmi i  igliwiem płyty
- Ta dziewczynka miała trzy latka. Ten chłopiec pięć. A tutaj leży rodzeństwo, które zmarło w tym samym dniu. Dziewczynka - cztery latka, a braciszek osiem. Musiało coś się stać! Pewnie jakieś nieszczęście.  Jeszcze przez chwile postała przy grobach małych dzieci i poszła dalej. Zatrzymała się przy leżącej płycie, którą z trudem postawiła i oparła o drzewo. Z uwaga czytała wyraz po wyrazie.”
Zdzisław Kulawinek, Tam gdzie rosną konwalie - trochę dłuższy, bardzo ciekawy fragment znajdziesz tutaj 

Wracając, jeszcze trzeba się pożegnać z milczącymi obserwatorami, duchami byłych mieszkańców, którzy pilnują tego terenu, no i z krowią czaszką. W spokoju i zadumie można wrócić do domu, aby poszukać w sieci jeszcze trochę o symbolice cmentarnych kwiatów.


Najbardziej spektakularnym przedstawicielem pierwszej grupy jest róża: […] białe róże symbolizują miłość Matki Boskiej do Syna oraz zmartwychwstanie; czerwone róże – Mękę Pańską; kolce róż – cierpienie, grzech, koronę cierniową. Także bluszcz zaczyna symbolizować zmartwychwstanie i nieśmiertelność duszy. Przykładami roślin symbolicznych, które wraz ze swą symboliką zaczynają pojawiać się na cmentarzach są: barwinek, czworolist, konwalia i lilia. Barwinek symbolizował raj, wieczność, nieśmiertelność; czworolist, nazywany Crux Christi, z uwagi na układ liści przypominający krzyż – Mękę Pańską; konwalia – zbawienie; lilia – światłość wiekuistą i odpuszczenie win.[...] Astry, z uwagi na białą lub fioletową barwę kwiatów (obecnie spotykana gama kolorów tych kwiatów jest dziełem hodowli prowadzonej głównie w drugiej połowie XIX i w XX wieku) symbolizują troski i pogrzeb. Aksamitki w krajach Ameryki Łacińskiej kwitną w okresie dnia Wszystkich Świętych i z tego względu określane są mianem Flor de muero – kwiatów śmierci.

PS. Konwalie pod koniec sierpnia? Oczywiście, że to nie tak – wycieczka do zapomnianego miejsca zapodziała się gdzieś na dwa tygodnie w mrokach pamięci, a w międzyczasie słońce tak się rozochociło, że nie pasowało mi pasować o deszczowym dniu i miejscu tak pełnym zadumy. Więc pozostało poczekać, aż trafi się jakiś deszczowy dzień (a dla większości Polski, to nawet tydzień silnych deszczów).

2 komentarze:

  1. Dokonano tu jakiegoś niepojętego zagmatwania. W powyższym tekście -(Mierzęcin)- spalona wieś
    z 27 lipca 2010 r. zamieszczony został fragment książki Z.Kulawinka "Tam, gdzie rosną konwalie" opisujący szczątki cmentarzy ewangelickich w powiecie kaliskim. Książka wydana została w 2007 r. Fragment zaczynający się od słów "Dziewczynka poruszała się wolno" .... i kończący się zdaniem "Z uwagą czytała wyraz po wyrazie" jest powtórzeniem ze wspomnianej wyżej książki. O co tu chodzi? Może ktoś wyjaśni!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dokładnie, jest to CYTAT z książki, i zgodnie z prawem autorskim zostało podane źródło, z którego został zapożyczony. Podobnie jak cytat z pracy dr. Jarosława Zielińskiego. Pierwszy z cytatów został wybrany ze względu na to, że doskonale pokazuje pewien sposób odbierania cmentarzy - to, że ktoś czyta nagrobki, zastanawia się nad losami pochowanych w danym miejscu ludzi. A takie zadumanie nie ma żadnego związku z geografią, może się zdarzyć zarówno w powiecie kaliskim, jak i gorzowskim. Dodam, że spodobał mi się - więc go umieściłem, bo być może czytelnikom też się spodoba i zainteresują się wydawnictwem?
    Btw, nie wiem czemu (mam nadzieję, że to niezamierzona pomyłka) wprowadzasz zamieszanie, myląc Mierzęcin (miejscowość leżącą koło Dobiegniewa, znaną z pałacu i zespołu przypałacowego) z Marzęcinem, spaloną w 1945r. wioskę (nieistniającą obecnie) w gminie Kłodawa?

    OdpowiedzUsuń