czwartek, 4 lutego 2010

Dzień leniwca (i porzuconych stodół)



To już z założenia miał być krótki spacerek, choć nie spodziewałem się, że aż tak.
Poprzez Gralewo i Santok dojeżdżam do Promykowa. Na wysokości Gralewa, wokół drogi rozpościerają się bezkresne, białe pola od których odgradza mnie wysoka kopa „śnieżnych kamieni”. Jednak już za Santokiem, drogi stają się równie białe, jak przyległe do nich pola. Przejeżdżam przez całą wioskę, trochę problemów ze śniegiem przy parkowaniu i ruszam w drogę.
Dalsza droga do leśniczówki wyraźnie przetarta przez samochody, jednak o możliwościach terenowych znacznie wyższych niż moje auto. Za to doskonale się po takiej drodze idzie, bez wpadania głęboko po kolana w śniegu, co już za chwilę mnie spotka. Dobrze, że chociaż śnieg przyprószył koronę drzew, dzięki czemu krajobraz nie jest taki szary jak tydzień temu.
Gdy dochodzę do leśniczówki, jak zwykle zbaczam do pobliskiej, porzuconej stodoły. Z daleka pięknie wygląda na tle śniegu, jednak głęboka warstwa nieubitego puchu przypomina, że jednak lepiej było dojść do niej drogą. Ale jak już raz wpadłem w śnieg do połowy łydek, to już za późno żeby się wycofywać. Zwłaszcza, że tylko idąc od tej strony daje się dostrzec podobieństwo stojącego obok, przyprószonego śniegiem drzewa do kwitnącej wiśni.
Dalsza wędrówka tą drogą jednak zaczyna wiać nudą. Jak do leśniczówki droga była szeroka, a szeroko rozstawione drzewa tworzyły piękny krajobraz, tak teraz wygląda to jak zwykła leśna dróżka. Dlatego postanawiam z niej zboczyć, i tu zaczyna się forsowanie śniegu. Gdzieniegdzie dziewiczy śnieg, jedynie gdzeniegdzie przełamany śladami kota-wędrownika z pobliskiej leśniczówki. Jeszcze raz skręcam, znowu na drogę z wyjeżdżonymi koleinami i... tu już nie daje się patrzeć przed siebie.
Otaczająca zewsząd biel sprawia, że słońce, w którego kierunku podążam, zdaje się być jeszcze silniejsze, wręcz oślepiające. Śniegowy puch, który do tej pory mienił się drobnymi odblaskami jakby go ktoś diamentowym pyłem przyprószył, teraz przypomina raczej jednolite lustro. Dlatego znów odbijam w bok, do torów.
Do tej pory wydawało mi się, że tory kolejowe zawsze zapewniają dobre warunki, niezależnie od pogody. Co prawda próbując iść po podkładach krok trzeba mocno wydłużyć, jednak zawsze można iść między torami, na zawsze twardej nawierzchni. Poniżej może być błoto, trzęsawisko, a na nasypie zawsze jest w miarę twarda, wygodna nawierzchnia. I tu daje się zaskoczyć – nawet tory są równo przysypane śniegiem, który ledwo lekko zapada się przy krawędzi z metalowymi czubkami szyn. Dodam, że próba przejścia po szynach do prostych nie należy, już schodząc z nich, znowu zapadam się po kolana w biały puch.
Próbując znaleźć tkwiący gdzieś w otchłani pamięci pobliski uroczy zagajnik, dochodzę do przejazdu kolejowego – tak, tego, który kiedyś opisałem w absurdach. I trzeba przyznać, że znak został obrócony do właściwej pozycji, jednak sposób wykonania tej pracy zasługuje na kolejny odcinek absurdów.
Z przejazdu wchodzę w pobliski zagajnik, jednak to nie ten. Zrezygnowany, przystaję na herbatę, przy okazji przypadkowo sprawdzając głębokość śniegu. Jednak gdy pomiar zaczyna dochodzić do głębokości 1 termosu, wolę nie sprawdzać, czy to na pewno już koniec, obawiając się o odzyskanie „przyrządu pomiarowego” i jakże cennej, gorącej zawartości.
Stąd już spokojny powrót krawędzią lasu do samochodu. Teraz zwracam uwagę na oryginalne ogrodzenie domu, przy którym zaparkowałem. Zamiast płotu, dom otacza armia drewnianych wojowników, którzy pilnują spokoju domu.
I znowu wyjazd nieodśnieżoną drogą, przystanek pomiędzy Promykowem a Santokiem na krótką sesję zdjęciową (kolejna, trzecia już dziś porzucona stodoła – druga na terenie leśniczówki) i wracam do domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz