wtorek, 2 lutego 2010

Drogowskazy, drogowskazy...

Tegoroczna zima w lubuskim, aczkolwiek łaskawa kierowcom i energetykom, raczej nie sprzyja fotografom. Z zazdrością oglądam piękne zdjęcia zimy dostępne w internecie, z tęsknotą spoglądam na swe zdjęcia z Myśliborza i... niestety, tego już pewnie w tym roku nie doświadczę. Jednodniowy deszczyk i plusowe temperatury „spłukały” z drzew tą piękną szadź, a lasy wszędzie są szare.
Za to nareszcie udało się dojechać do Witnicy. Od początku roku planowałem – i co roku coś sprawiało, że jechałem gdzieś indziej. A Muzeum Drogowskazów ciągle wydawało się nurtujące.  Trafić do niego bardzo prosto. Wjeżdżamy do Witnicy główną drogą z Gorzowa, jedziemy cały czas prosto, mijamy browar (który podobno można zwiedzić, włącznie z degustacją 22 lokalnych marek), i na kolejnym skrzyżowaniu znajdujemy pierwszy ciekawy drogowskaz. Niestety, zdjęcia nie zrobiłem od razu, a w drodze powrotnej zapomniałem, ale zapewne jeszcze wrócę do drogowskazu na przeprawę promową w... KŁOPOTOWIE.
Jednak akurat ten drogowskaz nie jest jeszcze częścią muzeum, więc skręcamy w stronę przeciwną, no i dalej już pobłądzić się nie da, bo droga lekko zakręca w lewo i z daleka widać różne dziwadła.
Trzeba przyznać, że autor nazwy Muzeum dosyć luźno ją potraktował, bo oprócz klasycznych kamieni milowych i drogowskazów drogowych, znajdujemy też tu kamienie milowe ludzkiej cywilizacji (takie jak żarna młyńskie, rower czy masz radiowo-telewizyjny), jak i „dziwaczne” drogowskazy, jak chociażby drogowskaz uczuć ludzkich czy ptasi drogowskaz. Jeśli akurat nie leży wszędzie wokół śnieg, można nawet przysiąść na ozdobnej ławeczce – tym razem jednak ławeczka przysypana była warstwą śniegu.
Zresztą, pogoda wręcz poganiała żeby nie przystawać lecz iść dalej. Nawet zrobienie zdjęć wymagało ogromnego samozaparcia. Jedno pstryknięcie, ręce szybko z powrotem do rękawiczek, chwila na ich wygrzanie, kolejne, i taki rytuał co chwila powtarzany.
Więc nie zwiedzamy całego Muzeum, ale zagłębiamy się w las. Początkowo ubitą drogą, jednak w którymś momencie okazuje się, że prowadzi tylko do prywatnych posesji, więc w kopnym śniegu, po krótkim, aczkolwiek stromym stoku do innej ścieżki, która doprowadza nas do jednego z licznych na Witnej jezior i ośrodka „Leśne Ustronie”. Miejsce to jest zapewne centrum tras nordic walkingu, nas jednak bardziej interesuje wejście na jeziorny lód, co zapewne bliższe było średniowiecznym nordyckim wędrowcom czy wojownikom.
Po lodzie daje się przejść wzdłuż szerszej części jeziora, jednak północna, zarastająca część pokryta była „lodowymi plamami”, które sugerowały kruchość podłoża. Tak więc trzeba było wrócić na „suchy ląd” (który jednak, na złość, sprawiał że spodnie szybciej się moczyły niż „na jeziorze”). To jeszcze kawałek wzdłuż jeziora, niestety prawie że przemysłowym lasem, i dochodzimy do uroczego mostku, który stał się pretekstem do popasu. Kawałek na północ wzdłuż rzeki, parę urokliwych fotografii i... krzaki tak gęstnieją, że trzeba zawrócić do mostku. I powoli wracamy do domu, bez większych atrakcji po drodze.
Generalnie, jak już wspomniałem, ani zima nie zachwyca swą zimowością, ani też nie wybrała mi się tym razem specjalnie ciekawa trasa, więc odkrywanie uroków podwitnickich lasów będzie trzeba jeszcze powtórzyć. Ale oczywiście muzeum drogowskazów polecam, zarówno jako ciekawostkę, jak i doskonałe miejsce do zjeżdzania z dzieckiem na sankach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz