środa, 23 czerwca 2010

Kraina wędkarzy, zaskrońców i... elektryków

Dziś wycieczka w okolice Bledzewa. Ciepło, słoneczko, więc oczywiście nad jezioro, a najbliższe to Czaplinec. Tak więc z drogi ze Skwierzyny skręcam w przy kościele w prawo. Wraz z końcem miejscowości kończy się asfalt, dalej już tylko ciągnie się wyboista droga piaskowa wśród pól. Nic to, jadę dalej, mijam całkiem prostą, ale nietypową niebieską kapliczkę. Jeśli ktoś chce, może jechać dalej, do miejscowości o ciekawie brzmiącej nazwie Krzywokleszcz, i dalej do spalonej leśniczówki, ale opis drogi jako czołgowej nie zachęca do katowania mojego pojazdu, znacznie odbiegającego parametrami od terenowego. Więc pora wysiąść. Od drogi pożarowej nr 25 odbijam w prawo, kawałek wśród „przemysłowego lasu”, i wreszcie widać jezioro. 
No właśnie,  WIDAĆ – ale stok nie sprawia wrażenia przyjaznego do schodzenia. Z drugiej strony, iść górą też żadna przyjemność, bo choć zbocze strome, to gęsto sobie rosną na nim drzewa, skutecznie zasłaniając widoczność. Gdy już udaje się znaleźć zejście – to z kolei dołem nie widać żadnej drogi, nawet takiej sarniej lub jeleniej. Jeziora aż tak broniącego się przed turystami to jeszcze nie spotkałem, więc trochę dołem, trochę górą, a głównie zboczem dochodzę do końca tego zbocza. Idąc chaszczami, kilkukrotnie wypłaszam duże ptaki łowne, niestety, nie powiem wam jakie.
No właśnie, skoro jesteśmy przy ptakach. Nazwa jeziora sugeruje, że powinno być tu dużo czapli. Jak mówię, ptaki łowne spotykam, trzeba przyznać, że dosyć liczne, ale żaden z nich w locie nie wygina charakterystycznie szyi w kształt litery S. Za to na jeziorze pływa mnóstwo łabędzi. Początkowo próbuję je liczyć sztukę po sztuce – przy 30 się poddaję, reszta szacunkowo, koło setki. A to tylko te, które widzę w tym momencie, zapewne na jeziorze jest ich więcej.
Wracając do jeziora. Woda podchodzi do samego stromego stoku. Z kolei na dole prawie od samej krawędzi stoku zaczynają się trzciny i woda. Z kolei na środku widać liczne „wyspy trzcin, które powstały zapewne dzięki wypłyceniu jeziora w tym miejscu, ale nie sądze, żeby gdzieś na ich środku znajdował się suchy ląd. Nie, te wyspy dopiero rosną.
Tak rozważam nad zarastaniem jezior, a tu powoli kończy się skarpa. Nawet nie zauważam, jak kończy się rosnący na górce „przemysłowy las”, z kolei i od strony jeziora oprócz trzcin zaczynają się pojawiać brzózki. Z kolei do jeziora dochodzi droga, całkiem szeroka i przyjazna turyście, więc można wyjść z chaszczów.
Jezioro powoli zamienia się w rzeczkę. Kawałek dalej znajduję przez rzekę zwalone brzózki. Nawet wzbudzały zaufanie na tyle, żeby po nich przejść, zwłaszcza że trzy zapraszająco położyły się koło siebie na różnej wysokości, niczym kładka z dwoma poprzeczkami. Tuż obok wygląd „zwalonych drzewek” zaczyna wzbudzać podejrzenia, że te brzózki same się nie złamały, że pomogły im bobry. Już chcę przechodzić na drugą stronę, coś mnie jednak tknęło, bo przecież teren podmokły, przejdę jedną rzeczkę i zaskoczony znajdę drugą – więc sprawdzam na mapie. Nie, druga rzeczka nie grozi, ale 100m dalej droga przechodzi nad rzeką, więc po co ryzykować?
A więc zawracamy. Teraz północny brzeg. Jakże inny – nie ma żadnej skarpy, po lewej ledwie lekkie „wybrzuszenie” terenu. Krótki odcinek podmokłego terenu przypominającego ogromną polanę i znowu widać jezioro. Z wody wystaje mnóstwo palików, zapewne pozostałości po starych pomostach lub miejsc do ustawiania sieci, w końcu to kraina wędkarzy, ale cyt, nie uprzedzajmy faktów.
Ja dalej idę szeroką drogą. Prawie prosta, tylko lekko kręta, z lewej prawie przemysłowy las sosenek, sadzonych równo jak od linijki, normalnie rzekłbym: nuda, ale coś ciekawego jest w tym terenie. Idąc dalej, mijam strasznie powykręcane drzewo, stanowiące ciekawy kontrast ze stojącą obok sosenką. Z kolei jeszcze kawałek dalej – arcydzieło inżynierii stworzonej przez przyrodę. Ogromna pajęczyna – sama właściwa pajęczyna ma rozpiętość ponad jednego łokcia, jednak to jeszcze nic. Przecież taka pajęczyna nie może sobie wisieć w powietrzu... no właśnie, pajęczyna jest zawieszona po obu stronach drogi, część pajęczych nici z kolei biegnie do ziemi lub do rosnących nad drogą drzew – jakby nie patrzeć, rozpiętość wynosi 2,5-3m. Zadziwia spryt pająka, który jakoś musiał z jednej strony na drugą się przemieszczać. Z kolei gdy spojrzeć na ziemię, znaleźć można inne malutkie, ale gęste pajęczynki, które prowadzą do małych dziurek – norek pająka ziemnego. Idę dalej, dochodzę do pierwszej grobli – tak, po drugiej stronie zaczynałem obchód tego jeziora. 
Więc może pora posiedzieć na grobli i się poopalać? Ze środka grobli ciekawy widok na jezior, za to jeszcze większa ciekawostka w stojącej łódce – WĄŻ. Żmija to, czy zaskroniec? Trochę z obawą mu się przyglądam, zwłaszcza, że nie pamiętałem po czym rozpoznać. Więc na logikę – żmija zygzakowata, jak głosi nazwa, więc powinna mieć zygzak, a nie dwie żółte plamki? Po powrocie jeszcze sprawdzam w sieci – na szczęście dwie żółte plamki na głowie... no właśnie, ZA SKRONIAMI, czyli zaskroniec. Ale to dopiero po powrocie... A tu tych „węży” od groma, z czego większość sobie po prostu pływa w wodzie, i to całkiem sprawnie. Gdy chwilę leżę plackiem na ziemi, jeden z nich okazuje się na tyle bezczelny, że wręcz próbuje na mnie wleźć. To chyba jednak pora już iść.
Więc z powrotem na północny brzeg, i wzdłuż jeziora. Tu już krajobraz trochę inny, miejscami od jeziora dzieli mnie trawiasty teren. Na niebie, wśród chmur daje się zauważyć baranek, leżący na zielonej połaci drzew. Próbuje podejść bliżej, żeby odsłonić się cały – niestety, główka baranka powoli przesuwa się w lewo, powoli zamieniając się w świnkę. Co prawda widać większą część całości, jednak świnka już nie wygląda tak ciekawie. 
Za to na brzegu... plastikowe krzesełka? No tak, po drugiej stronie piękne drewniane pomosty, widać z tej strony jeszcze nie zdążono ich zrobić. A łowić ryby każdy by chciał,  przecież dochodzę do łowiska Kormoran. Druga grobla to właśnie dojście do siedziby łowiska, jednak ja dalej obchodzę jezioro, żeby dojść do niego z drugiej strony. Krótka rozmowa z właścicielem na temat hodowli, tego, ile psów pilnuje terenu w nocy (nie, nie powiem – jak nie boicie się być pogryzieni, sami sprawdźcie). 


Za sobą słyszę sugestywne słowa gospodarza "proszę mi nie straszyć zająca".
Ruszam dalej. Ale... w ciągu kilku minut zaczyna się robić ciemniej. Chmury powoli zasłaniają drzewo – i ewidentnie to ciemne chmury. Gdy do tego zrywa się silny wiatr, próbuje przyspieszyć – niby do samochodu nie daleko, ale nie chcę dać się zmoczyć. Pierwsza kropla, druga – jakieś siąpienia, ale kolejna kropla już duża, będzie padać. Na szczęście, z dużej chmury mały deszcz – może i postraszyło, ale skończyło się na kilku kroplach. Jeszcze tylko ostra wspinaczka po stoku (a piach spod nóg złośliwie ucieka – może nie wygląda to tak źle, ale zbocze na pograniczu wdrapywalności przy takim podłożu), kilkaset metrów w lesie, i wracamy. Jeszcze zdjęcie pola w lusterku samochodowym, i wracam.
A nie, właściwie nie. Skoro już jestem w Bledzewie, to warto odwiedzić pobliski zabytek techniki. Jeśli właśnie jesteście w terenie, to spójrzcie na zegarek, bo od pracownika dowiedziałem się, że zwiedzanie wnętrza tylko w godzinach 12-13. Za późno? Może warto było tu zajrzeć przed wycieczką wokół jeziora?
Mam nadzieję jednak, że do wycieczki się przygotowaliście czytając ten artykuł przed. Niestety, ja takiej możliwości nie miałem, na miejscu jestem o godzinie 15-tej. Ale znowu uprzedzam fakty.
Więc, wyjeżdżając z Bledzewa w kierunku Skwierzyny, za mostkiem dalej warto jechać 30kmph, mimo że ograniczenie prędkości już nie obowiązuje. Kto wie, kiedy nagle trzeba będzie ostro hamować? I szukam szerokiej piaszczystej drogi w prawo – kilkaset metrów, na pewno mniej niż kilometr od mostu przez Obrę. Jadąc od Bledzewa, raczej zauważycie tabliczkę leśnictwa, niż informację o elektrowni wodnej. Tą widać lepiej jadąc od Skwierzyny, ale zapewne rano na nią nie zwróciliście uwagi? Skoro nie, to teraz szukajcie lepiej tabliczki leśnictwa (obydwie czerwone). Jak zobaczycie tabliczkę „koniec obszaru zabudowanego” to zawróćcie, ewidetnie za daleko. Zjeżdżam z asfaltu, ale droga całkiem wygodna, z dwóch stron otoczona krzewami – gdy trafia się jednak dziura w zieleni, widać piękną panoramę na pobliskie bledzewskie pola. Ale nie o pola chodziło – jadę dalej, i na skrzyżowaniu zagwostka – prawo? Na wprost? Więc na logikę – druty elektryczne zapewne będą prowadzić do elektrowni, czyli w prawo. Teraz widzę że można było spojrzeć na mapę, wszystko pięknie na niej zaznaczone – ale cóż to, ważne, że udało się trafić. 

Jeszcze paręset metrów, i dojeżdzamy do terenu ośrodka wypoczynkowego elektrowni. Brama zamknięta, jednak bramka zapraszająco otwarta, więc rozglądając się za kimś, kogo by można spytać o pozwolenie wchodzę do środka. Spokojnie można zejść na dół, skąd widać już tamę, budynek elektrowni i Jezioro Bledzewskie – niestety, wszędzie wokół tabliczki zakazujące kąpieli. Przy tamie schodki do rzeki – ewidentnie ułatwienie dla spływowiczów, którym w tym miejscu wypadła „przenoska”. Na tamie wyraźne tabliczki o zakazie wstępu – na szczęście pracownicy wykonują jakieś prace, więc podchodzę spytać, czy można. Niestety, do środka nie można wchodzić. Korzystając z chwilowej nieuwagi, daje się zajrzeć do środka przez okienko, o wejściu do środka nie ma niestety mowa. A trzeba przyznać, że ciekawie się to zapowiada.


No cóż, elektrownia ma prawie wiek. Dokładniej – to właśnie w tym roku minie sto lat, od kiedy po raz pierwszy popłynął z niej prąd. Od tego czasu, zachowano m.in. oryginalny model stopnia wodnego i związanych budowli technicznych, a także wyposażenie maszynowni. Z kolei od późnych lat 80-tych w budynku zaczęto gromadzić stare wyposażenie elektryczne, istny „skansen” – i pomyśleć, że od tego wszystkiego dzieliły mnie tylko jedne drzwi, do których kluczem jest „zaledwie” magiczny papierek z pieczątką i podpisem prezesa. Albo wizyta o odpowiedniej godzinie (przypomnę, nieodpłatne zwiedzanie codziennie w godzinach 12-13). Niestety, zarząd elektrowni wodnych nie przewiduje z tej okazji żadnych dodatkowych atrakcji dla zwiedzających.

Jeszcze próba zrobienia zdjęcia (słońce złośliwie ustawiło się po niewłaściwej stronie – widać ten, kto ustalał godziny zwiedzania uwzględnił, że turyści będą chcieli też zrobić zdjęcie „zameczku”, który w godzinach 12-13 jest zapewne lepiej oświetlony), i wracam do domu. Jak komuś mało, to zapraszam do sieci. Niezłe zdjęcie osprzętu na wikipedii oraz jeszcze jedna stronka ze zdjęciami.
No cóż, notatka zakończona, więc... może warto wybrać się na Noc Świętojańską?

1 komentarz:

  1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń